Zarejestruj się u nas lub też zaloguj, jeśli posiadasz już konto. 
Forum Radosna Twórczość Strona Główna

'MALIGNA'

Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu Forum Radosna Twórczość Strona Główna -> Jednoczęściówki
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat
Autor Wiadomość
koukounaries
Szkolony Moderator



Dołączył: 29 Mar 2006
Posty: 148
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/7

PostWysłany: Sob 11:45, 27 Maj 2006 Temat postu: 'MALIGNA'

I BO TO JEST DOBRE. NAJLEPSZE NA ŚWIECIE.

Ekhm. Powróciła 'córka marnotrawna'. Powróciła, ale nie ot tak. Przez cały czas dreptał za nią wstyd, a teraz siedzi jej na kolanach...
Nie było mnie długo, bardzo długo. Przepraszam. Usprawiedliwię się - miałam małą wojnę z internetem, którą oczywiście wygrałam, ale nie było łatwo. Przez ten czas zdążyłam się porządnie za Wami stęsknić. I za tym forum.

W ramach przeprosin mam dla Was jednoczęściówkę. Może nie genialną, ale tragiczna znowu nie jest.




Ten dzień pozostawił w jego ustach gorzki smak, jakby przed chwilą zjadł zgniłe jabłko. Starał się pozbyć tego uczucia, a przynajmniej je stłumić, ale nic nie pomagało. Najchętniej wyplułby język.
Tymczasem szedł przed siebie od dłuższego czasu, zajęty użalaniem się nad sobą. Zazwyczaj to pomagało, jakby marsz i oznajmienie światu o jego nieszczęściu wypłukiwało z niego wszystko co złe. Jednak nie tym razem. Tego wieczoru smutek pogłębiał się z każdym krokiem naprzód. Może to przez ten siny kolor świata, który wyglądał jakby dusił się ciągłym narzekaniem ludzkości. A może przez obojętne, czasami niechętne lub wrogie twarze mijających go osób. Których i tak nie było wiele, co było dziwne - nawet w tak zapadłej dziurze istniało nocne, intensywne życie.
Nie zastanawiał się dłużej nad tym, wolał potopić się w sobie, w swoich niespełnionych nadziejach i marzeniach.

Jednak nagle coś oderwało go od tych rozmyślań. Tuż przed sobą zobaczył ciemny kształt rozłożony na zakurzonym chodniku. Skrzywił się, bo nie lubił niespodzianek, a tym bardziej alkoholików, a niewątpliwie jednego miał przed sobą. Przyśpieszył kroku i wstrzymał oddech, by nie pozwolić owiać się odorem taniej wódki. Jednak z każdym krokiem nabierał przekonania, że człowiek leżący na chodniku nie jest pijakiem. Tak jakby ktoś wlewał mu prawdę przez lejek wciśnięty do jednego z uszu.
Kiedy podszedł już wystarczająco blisko, by światło pobliskiej, przedwcześnie zapalonej latarni oświetliło twarz nieznajomego, zobaczył parę świecących, nieruchomych oczu. Wzrok mężczyzny utkwiony był gdzieś wzdłuż ulicy, jakby nic innego nie było ważne, tylko punkt na horyzoncie. Leżał bez ruchu, nawet klatka piersiowa się nie poruszała. Wyglądał jak martwy i to od dłuższego czasu. Jego skóra była blada i niezdrowa, jakby spędził bardzo dużo czasu w wodzie.
Mężczyzna przez chwilę myślał, że to żart, że to niemożliwe, by ktoś przydźwigał topielca na główną ulicę tego zadupia. Tum bardziej, że najbliższa rzeka była kilkanaście kilometrów na zachód. Już miał zamiar zacząć się cofać, kiedy trup mrugnął. Spokojnie, bez pośpiechu, jakby od niechcenia. W tym momencie spacerującemu stanęły przed oczami setki filmów o krwiożerczych, żywych trupach. Chociaż było oczywiste, że w nie nie wierzył, jednak zawsze miał skłonności do mieszania rzeczywistości z fikcją.
Kiedy nieznajomy mrugnął po raz drugi, mężczyzna otrząsnął się i podszedł bliżej. Przyszło mu na myśl, że z tym człowiekiem jest coś nie tak - w końcu kto wyleguje się na chodniku, i to w tak drogim garniturze.
- Przepraszam... - zaczął, zachowując bezpieczną odległość, mimo że nieznajomy nie wyglądał na zdolnego do jakiegokolwiek błyskawicznego, zagrażającego jego życiu, ruchu - Czy nic panu nie jest?
Odpowiedział mu cichu szum wiatru - kołysanka dla uśpionego miasta. Zapytał więc ponownie, tym razem głośniej, jakby nieznajomy był głuchy. Był już niemal pewny, że i tym razem nie otrzyma odpowiedzi, kiedy usłyszał:
- Nic mi nie jest - nieznajomy miał ciepły, wyskoki głos, przez który człowiek automatycznie wierzył w jego słowa. Jednak nadal się coś nie zgadzało. Ten bezruch... Mężczyzna miał niemal wrażenie, że człowiek przed nim nie poruszył nawet ustami podczas wypowiadania tych słów.
- Ale... Dlaczego pan leży na chodniku? - zapytał w końcu, podchodząc trochę bliżej.
- Zostaw mnie w spokoju - usłyszał w odpowiedzi.
- Pan się źle czuje? - poczuł się za tego człowieka odpowiedzialny, tak jak za szczeniaka, którego się znajdzie.
- Nie. Zostaw mnie w spokoju - wychrypiał nieznajomy.
- On jest szalony. Musi być - usłyszał kobiecy głos z tyłu. Odwrócił się i ujrzał kobietę w średnim wieku z miną, jakby dobrze wiedziała co mówi. Po chwili dostrzegł jeszcze kilkoro gapiów. Na tym zadupiu ludzie mają naturalną zdolność do wywęszania sensacji, pomyślał, a następnie, ignorując szepty i pomruki otaczających go ludzi, podszedł do nieznajomego i spróbował go podnieść. Jednak zanim zdążył go dotknąć, ten zaczął krzyczeć, by go zostawił i wreszcie, po raz pierwszy, przeniósł wzrok z odległego punktu ponad drogą na mężczyznę. Wyglądał jakby bronił swojego największego skarbu.
W ciągu następnych kilku minut nie tylko on próbował dźwignąć nieznajomego, czy dowiedzieć się dlaczego leży na chodniku. Jednak wszyscy zawsze spotykali się z tą samą reakcją. W końcu rozległy się krzyki, ludzie mówili, że ten człowiek zwariował. Cała ta sytuacja wyglądała jak przedstawienie o szaleństwie, niezwykle zaraźliwym szaleństwie.
Nieznajomy ignorował wszystko wokół i nadal leżał bez ruchu, mimo to nie pozwalał się dotknąć, jakby od tego zależało jego życie.
Nagle nie wytrzymał i wykrzyczał głosem przepełnionym bezsilnością:
- Chcecie wiedzieć, naprawdę chcecie wiedzieć?! - utkwił wzrok w do niedawna spacerującym mężczyźnie, obarczając go winą za zaistniałą sytuację. Wokół zaległa cisza, nienaturalna cisza, do której nie można było się przyzwyczaić po niedawnym hałasie. Jednak to się nie liczyło. Najważniejsze były słowa, które wypowiadał nieznajomy. Najpierw cicho, z przerażeniem, potem z pasją.

Po chwili wszyscy leżeli bezwładnie na brudnym chodniku, ze wzrokiem utkwionym w dalekim, niewidocznym punkcie na horyzoncie, mrugając jedynie co jakiś czas.
Bo to było dobre.
Naprawdę dobre.
Najlepsze na świecie.

______

II DZIEWCZYNA ZZA OKNA

Puk, puk...
Wpraszam się do Was, bo już sama wytrzymać nie mogę. Moje jednoczęściówki wylewają się ze mnie, więc muszę się nimi z kimś podzielić. Padło na Was... Zapraszam więc do czytania.

Starałam się poprawić tą jednoczęściówkę, sprawić, by nic Wam nie skrzypiało. Oto rezultaty...




Białe obłoki tańczyły na niebie ozdabiając je w przeróżne wymysły wiatru. Świat otaczał śpiew upojonych szczęściem ptaków oraz spokojny, monotonny odgłos kroków ludzi. Nawet krzyki rozbawionych dzieci czy warkot samochodowych silników nie przeszkadzał okolicy cieszyć się kolejnym dniem wakacji. Wszystko było wręcz idealne, zbyt idealne. Gdzieś musiał skryć się smutek, gdzieś trwał skumulowany ból.

Oto w jednym z bliźniaczych domów, za zamkniętym oknem, siedziała dziewczyna. Zalana łzami, wpatrzona niewidzącym wzrokiem gdzieś pomiędzy prawdę a zapomnienie. W jej głowie kotłowały się myśli, czarne i przerażające, w żadnym wypadku nie pasujące do nastroju otaczającej ją przyrody.
Dziewczyna marzyła o śmierci. Nagłej, słodkiej, niezapomnianej. Pragnęła zapomnieć, pozbyć się smutków, żalów, wyrzucić z siebie cały ból, całą nienawiść. Śmierć miała być owocem jej dotychczasowego życia. Wspaniałym owocem, bo kończącym trwanie pozbawione sensu.

Siedziała na parapecie i w milczeniu, we wspomnieniach, obserwowała siebie, słuchała swoich słów, analizowała postępowanie. Patrzyła i pragnęła wybrać odpowiedni rodzaj tego magicznego końca, który ukarze całą ją. Całą...
Otrząsnęła się na chwilę i nieprzytomnie spojrzała na ludzi za oknem. Na te szczęśliwe, uśmiechnięte twarze, na tryskającą radość. Zaczęła ich nienawidzić, bo posiadali umiejętność, której ona nie miała. Oni potrafili się cieszyć, mimo problemów, mimo zawodów. Ona nie... I już nie chciała.
Nagle jej uwagę przykuła czarnowłosa dziewczyna. W podskokach przemierzała chodnik, uśmiechem na twarzy pozdrawiając wszystkich wokół. Zdawało się, że ona emanuje przedziwną energią, która sprawia, że świat staje się wyraźniejszy, że kolory są ostrzejsze i głębsze.
Dziewczyna zza okna obserwując czarnowłosą poczuła rozpierającą chęć rzucenia się na nią i wykrzyknięcia jak bardzo jej nienawidzi, jak bardzo jej szczęście ją boli. Chciała by ten uśmiech zszedł jej z twarzy, by wszyscy wokół poczuli się tak, jak ona się czuła.

Ukryta za firanką zmrużyła oczy, z niemą wściekłością przyglądając się dziewczynie.
Nagle czarnowłosa w radosnym i nieopanowanym tańcu szczęścia wkroczyła na ulicę, by już nigdy z niej nie powstać o własnych siłach.
Huk, trzask, krzyki - niezrozumiana pieśń śmierci. Zbyt głośna, zbyt rozedrgana, by móc pojąć jej treść.
Czarny samochód i pisk opon, czarne, rozrzucone na gorącej ulicy włosy i te wątłe, nieruchome ciało, które przed chwilą swoim ruchem dawało szczęście.
Obserwatorka zza okna gwałtownie wciągnęła powietrze, przypatrując się z przerażeniem całej scenie. Scenie, o której przecież przed chwilą marzyła, może nie z tak makabrycznym scenariuszem, ale jednak. Wpatrywała się w martwe, szklane oczy czarnowłosej i pragnęła być teraz na jej miejscu. Bez względu na ból, utraconą nadzieję i niewykorzystane szanse. Chciała leżeć na rozgrzanym asfalcie, skąpana we krwi, z martwym wzrokiem utkwionym w jakimś punkcie na jasnoniebieskim niebie. Tak, ta śmierć była doskonała. Śmierć – niespodzianka...
Chciała by czarnowłosa stała tutaj zamiast niej i obserwowała ten brudny świat, zmagała się z przygniatającymi problemami. Obserwatorka mogłaby oddać jej wszystko, byleby móc się zamienić. Nawet ten smutek, z którym od tak dawna jest, do którego się przyzwyczaiła, i którym zawiązała sobie oczy.
Ale... Z czym umarłaby, gdyby jej wrodzonego nieszczęścia zabrakło? Z... radością? Z uśmiechem aż do ostatniej sekundy, aż do chwili, gdy zauważyłaby samochód – zbliżającą się śmierć?
Miliardy myśli, miliardy pytań przepływały przez jej głowę, aż w końcu wszystkie zawiązały się w czarny supeł beznadziei, który zawładnął jej umysłem. Tylko co jakiś czas z tego węzła wydzierała się jakaś postrzępiona myśl.
Właśnie one zmusiły ją do zastanawiała się, czy gdyby leżała tak na ulicy, ludzie krzyczeliby i karmiliby się gorzką nadzieją, że uda się ją uratować, jak robili to w przypadku czarnowłosej.
Nagle jakiś zmęczony głos w jej głowie wyszeptał słowa, które przez chwilę do niej nie docierały, które były zaprzeczeniem wszystkiego wokół niej. Chciała wykrzyczeć, że to głupota i szaleństwo, ale stała w ciszy miotając się z myślami.
Aż w końcu zrozumiała. Ci ludzie walczyli o utracone szczęście, o magiczną chwilę radości, jaką zyskiwali dzięki potrąconej dziewczynie. Starali się odzyskać te uczucie, jednocześnie walcząc o jej życie.
Obserwatorka zamknęła oczy i zrozumiała, że gdyby ona tam leżała, ludzie ratowaliby ją jedynie z obowiązku, nie z wewnętrznego pragnienia. Bo kto by chciał oglądać chodzące nieszczęście...
Nie chciała umrzeć jako struta smutkiem dziewczyna.
Już nie.


_____

III MIŁOŚĆ SKĄPANA W EGOIZMIE

Miłość. To temat nie dla mnie. Odkąd pamiętam, zawsze wychodziły mi tanie, ckliwe opowiastki. A ja takich nienawidzę. Dlatego porzuciłam ten temat, bez żalu. Aż do dnia, kiedy po prostu ta jednoczęściówka wparowała mi do głowy. Nie miałam wyjścia, historiom nie odmawia się spisania...



W pogodnym tańcu dnia i nocy, w balecie zachodzącego słońca, narodziła się miłość. Miłość niezwykła, bo jej korzenie skąpane były w nienawiści, a słowa w boleści. A jednak dodawała skrzydeł, chociaż mroźnym wiatrem utrudniała lot. Mimo tego zapachu fałszerstwa, była cudowna. Bo oto złączyła dwa końce sznura, które nigdy spotkać się nie miały. Złączyła i dała nadzieję, niemal klarowną, chociaż osadzoną na osypującym się piasku beznadziei.

Spotkali się w nocy, jednak w powietrzu czuć było jeszcze perfumy dnia. Obydwoje zdyszani, na skraju fizycznego wyczerpania, nie mieli sił by dać upust swojej nienawiści i, nadal pchani żądzą zemsty, stali naprzeciw siebie mierząc się wzrokiem.
- Podejdź kilka marnych kroków bliżej, a skrócę cię o głowę – wysyczała patrząc na niego z tryskającym obrzydzeniem.
On tylko się uśmiechnął ukazując nienaturalnie krzywe zęby.
- Brakuje ci sił, nieprawdaż? – zapytał kpiąco, jednocześnie opierając się o drzewo – Wy, Atrefowie, zawsze byliście słabi – spojrzał na nią wyzywająco.
- Och, oczywiście. Zwłaszcza w ostatnich czasach, kiedy rozwaliliśmy wasze wojska, aż został z nich
t y l k o pył! – niemal krzyknęła.
On wyprostował się nagle, jakby wróciła mu energia.
- Dzisiejsza klęska spocznie na waszych barkach – wyszeptał – Będziecie ją nosić przez stulecia. Chyba że któryś z moich zechce was pożreć.
Spojrzała na niego przez zmrużone oczy. Kilka następnych sekund należało tylko do niej. Zamknęła oczy i pozwoliła swojemu umysłowi na swobodę, wskutek czego ziemia zafalowała niczym woda. Drzewa powyginały się w przedziwne pozycje, a dotąd ciche ptactwo wzbiło się z charczeniem w ciemne niebo.
Na nim nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Jedynie na krótką chwilę stracił równowagę, a jego czarne, błyszczące oczy zaćmiła biała mgła.
Tymczasem jego przeciwniczka wznosiła się powoli do góry, z ramionami uniesionymi ku niebu. Wokół pachniało wilgotną ziemią i czymś ostrym, drażniącym nozdrza.
Wojownik stał nadal w tej samej pozycji, nawet kiedy zewsząd zaczęły unosić się maleńkie grudki czarnej ziemi.
- Jesteś klasycznym przypadkiem. Robisz pokaz swoich umiejętności, niczym błazen, bo w głowie masz pustkę...
Nie dokończył, bo szary, lekko rozproszony promień, trafił go prosto w pierś. Zaskoczyło go to, nigdy by nie podejrzewał, że jego przeciwniczka posiada takie umiejętności i wystarczająco dużo energii. Poczuł do niej coś na kształt rodzącego się szacunku, jednak nienawiść potrafi zabić wszystko.
Poderwał się z ziemnej trawy i ruszył wprost na swojego wroga.
I oto rozpoczęła się walka wśród cicho szeleszczących koron drzew. Walka przedziwna, bo oto agresja i głupota próbowały zamazać odruchy istot rozumnych.

Raz po raz ranili siebie nawzajem, czy to strzelistym wzrokiem, czy błyskawicznym gestem.
W którymś momencie, kiedy krew jednego i drugiego zalała zieleń pod nimi, spojrzeli sobie w oczy. Obydwoje przerażeni, zafascynowani i czujący zwycięstwo. Jednak ta chwila coś zmieniła. Zobaczyli siebie nawzajem jako stworzenia czujące ból, a nie jak wroga, którego należy zabić.
Wyczerpani runęli na nocną ziemię, zafascynowani i zdziwieni nowym odkryciem, które przecież od zawsze było tak blisko.
Zapragnęli czuć nową świeżość w sobie nadal, jeszcze długo. Chcieli czuć je całym sobą, każdą cząstką swoich ciał. Nie mogli uwierzyć, że serce bez warstwy nienawiści jest tak lekkie, a umysł tak czysty.
Nie odzywali się do siebie, jedynie ciche pragnienie zobaczenia siebie nawzajem pchnęła ich ku sobie. Nie zważając na ból, mknęli przez trawę, by znów spojrzeć w oczy drugiego.
- To niesamowite – wyszeptał, kiedy stali chwiejnie naprzeciw siebie.
- Magia? – zapytała, a jej oczy zmrużyły się z zachwytu – Czysta, biała karta – oto mój umysł – wyszeptała – Zapisz go...
Uśmiechnął się, nie wiedząc co powiedzieć. Czuł się jak wyrwany z jakiegoś koszmaru.
Nagle gwałtownie odwrócił głowę w bok, syknął, a następnie spojrzał na nią.
- To oni. Zbliżają się – wychrypiał.
Zmarszczyła czoło, próbując wychwycić ów dźwięk. Kiedy wreszcie się jej to udało, nie mogła uwierzyć.
- To nieprawda – wyszeptała – Nie mogą tu teraz przyjść – spojrzała na niego, jakby miała nadzieję, że zaraz wszystko okaże się pomyłką – Nie teraz.
- To zapewne mój oddział... – nie dokończył, wpatrzony w czerń lasu. Teraz właśnie doszedł do niego odór morderstw, które popełnił z zimną krwią.
- Zabiją. Ciebie. Mnie.
- Nie pozwolę im cię skrzywdzić. Ani żadnego innego Atrefa...
- Nie posłuchają! Oni kochają śmierć. Nic ich nie powstrzyma, nawet ich dowódca! – cofnęła się i spojrzała na korony drzew, jakby właśnie tam znajdowały się najlepsze rozwiązania, najlepsze drogi ucieczki. W jej umyśle mknęły miliony myśli, żadna z nich nie była warta jej uwagi. Może to właśnie jest pustka w głowie, stan umysłu, kiedy wszystko wydaje się beznadziejne. Jak nieprzytomna patrzyła na otuloną ciemnością zieleń wokół. Nagle, w jednej sekundzie, wszystko stało się zamazane i niewyraźne, jak rysunek kilkuletniego dziecka, które po raz pierwszy dostało pudełko z kolorowymi farbami. Zaczęła wirować ze światem, aż do momentu, kiedy potknęła się o wystający korzeń. Runęła na ziemię, a ból znów dał o sobie znać.
- Jeżeli oni zechcą cię zabić... – wychrypiał, a jego twarz zmarszczyła się i przybrała szary odcień. Położył się obok niej i wtedy, patrząc sobie w oczy, podjęli decyzję. Pchnął ich strach przed widokiem śmierci drugiego, przeraziła nienawiść świata.

Ukradli sobie nawzajem życie, oddali się drugiemu, zaufali śmierci. A wokół unosił się zapach miłości skąpanej w egoizmie.

Jeżeli nie wierzysz, zapytaj gwiazdy. One wszystko widziały, one zapamiętały i przekazały dalej, aż poza Układ Słoneczny.

______

IV PIÓRO ANIOŁA

Wyciągnęła ręce do nieba, chciała złapać szczęście, chciała je złapać i po cichutku zanieść bratu.
Bo brat bardzo go potrzebował, jeszcze bardziej niż ona. Ona miała przecież siłę, ona miała przyszłość, miała szansę na jutro. On już nie. Więc dałaby mu trochę szczęścia i znów byłoby jak dawniej.
Ale te cudowne uczucie nie przychodziło. Z nieba nie spadły złote płatki śniegu, które tchnęłyby w nią radość. W końcu nie wytrzymała już tego bólu i pozwoliła rękom bezwładnie opaść. Stała jednak nadal, patrzyła w te gwiezdne oczka na niebie i wyobrażała sobie, że są to oczy Aniołów, które patrzą na ludzi.
Zadarła głowę wysoko, tak wysoko jak tylko mogła. Wyciągnęła ramiona i zaczęła kręcić się w kółko, zaczęła tańczyć z nocnym wiatrem.
I wtedy usłyszała ten głos, głos, który mówił szumem wody, śpiewem liści.
Kręciła się coraz szybciej i szybciej, świat migał i rozpływał się, a ona słuchała cichych słów.
Wkrótce tak bardzo je pokochała, że czuła je już zawsze. W sercu.
Była zbyt młoda by umieć je nazwać, ale ktoś starszy wyszeptałby:

„Nadzieja”
lub
„Wiara”.

Głos ten śpiewał w jej sercu przez cały wieczór, nawet wtedy, kiedy na kolację zszedł jej brat.
Od tamtego dnia, dnia w którym tak wiele się zmieniło, jego pojawienie się zagęszczało atmosferę, a ona czuła zawsze jakieś napięcie. Nikt nie zachowywał się naturalnie, wszyscy uważnie dobierali słowa, zerkając co chwilę w jego stronę. Tylko ona była taka jak zawsze.
Tego wieczora podeszła do niego i cicho powiedziała:
- Słyszałam głos Anioła. Nadal go słyszę.
On nie spojrzał na nią ze zdziwieniem, wręcz przeciwnie, z całkowitym zrozumieniem.
- Ja tez go słyszę – odszepnął – Ale on już słabnie.
Dziewczynka chwyciła brata delikatnie za rękę, jakby chciała mu oddać część swojej siły.
On uśmiechnął się tylko smutno.

Przez kilka następnych miesięcy każdy z ich rodziny wyciągał ręce ku szczęściu i marzeniom, nie tylko swoim.
Podnosili ręce do nieba, do Aniołów, czy to w przenośni, czy też nie. Ale nie w każdym sercu grała nadzieja.

- Bo wiesz, siostrzyczko – wyszeptał kiedyś jej brat – nadzieja jest jak gorąca herbata. Ogrzewasz ręce jej ciepłem, rozkoszujesz smakiem. Ale musisz cały czas napełniać kubek, inaczej herbata się skończy. Niby łatwe, ale najtrudniej jest znaleźć źródło... – zakaszlał głośno, jego twarz ze spokojnej znów przybrała ten wyraz. Nigdy go nie lubiła, a ostatnio przychodził coraz częściej, zawsze kiedy choroba się odzywała.
Uspokoił się i sięgnął po książkę leżącą obok niebo na łóżku. Ostatnio bardzo dużo czytał, jeszcze więcej niż kiedyś, jakby czuł, że nie zdąży wchłonąć wszystkiego.
Ona położyła się obok, wsunęła głowę obok jego i patrzyła na zgrabne literki książki ciesząc się oddechem brata.

Była przy nim, kiedy cały zsiniał, kiedy kaszel nie pozwalał mu spokojnie leżeć. Wiedziała dokładnie co należy zrobić; wszyscy w domu powtarzali to od jakiegoś czasu, zawsze ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Krzyknęła bardzo głośno ‘mamo”, a sama złapała brata za ramiona i zbierając całą siłę, uniosła go do pozycji siedzącej. Słyszała kroki mamy, coraz wyraźniejszy głos babci; a wszystko to zagłuszał kaszel. Trzęsąc się z przerażenia głaskała brata po głowie, kiedy do pokoju wbiegła ich matka, za nią babcia. Poczuła ciepłe dłonie i wiedziała, że chcą ją odciągnąć od brata, od tej ukochanej osoby, najdroższej nawet wtedy, kiedy jeszcze lubił ciągać ją za warkoczyki.
Chciała zostać.

Tego dnia po ich domu przeszło wielu ludzi ubranych w brązowe garnitury z wypchanymi torbami w rękach.
Dziewczynka, skryta w kuchni, słyszała coraz cichszy kaszel brata, coraz wyraźniejsze głosy nieznajomych. W jej główce był tylko jej brat, nikt więcej. Bardzo się bała, sama nie wiedziała czego, a nadzieja w jej sercu zaczęła powoli gasnąć.
Tego dnia znów stanęła boso na zielonej trawie, znów wirowała w kółko i po cichu prosiła obserwujących ją Aniołów o Cud. Znów usłyszała głos, ale nie ten sam, ten był inny, tak spokojny. Upadła na mokrą trawę i ciężko oddychając spojrzała w niebo. Jej wzrok natrafił na spadającą gwiazdę, na odlatującego Anioła.
Po chwili z nieba spadło pióro. Białe i puszyste, delikatne jak płatek śniegu.

W nocy zakradła się do brata i wsadziła mu je w drgającą, spoconą rękę.
- To od Anioła – wyszeptała mu do ucha.
Jej matka, cały czas obecna w pokoju, popatrzyła na nią najpierw ze zdziwieniem, potem z rosnącą miłością. Przyciągnęła ją do siebie i tak wtulone, szepcąc czule do chorego chłopca, przeczekały całą noc.

Dziewczynka doczekała się swojego Cudu, nawet nie jednego. I; bez względu na babcię, która uparcie twierdziła, że „pióro Anioła” jest w rzeczywistości piórem zwykłego gołębia; wierzyła.

W końcu wiara i nadzieja mogą zdziałać Cuda. Mogą przetrwać to, czego człowiek nie przetrwa, mogą zdziałać to, czego człowiek uczynić nie jest w stanie.
Więc wierzmy i miejmy nadzieję.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez koukounaries dnia Pon 19:13, 23 Kwi 2007, w całości zmieniany 17 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Emereth




Dołączył: 22 Kwi 2006
Posty: 637
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 2/7
Skąd: Czwa

PostWysłany: Sob 12:11, 27 Maj 2006 Temat postu:

Zadziwiająca...Naprawdę zadziwiająca...Taka...Nie wiem.Wspaniała i cudowna.Idę położyć się na chodnik...

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hitsugaya




Dołączył: 05 Maj 2006
Posty: 522
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/7
Skąd: Z bąbolady

PostWysłany: Nie 11:07, 28 Maj 2006 Temat postu:

Ładne ^^ Wręcz fantastyczne ^^ ,,Bo to było dobre"... lol ^^

Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Hitsugaya dnia Nie 11:18, 28 Maj 2006, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tess
Administrator



Dołączył: 12 Lut 2006
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/7
Skąd: Nowa Sól

PostWysłany: Nie 11:14, 28 Maj 2006 Temat postu:

Nie jestem pewna, czy zrozumiałam... Jednak zaintrygowało mnie. Zaciekawiło.
Masz dar ubarwiania, wiesz? Lubię czytać to, co napiszesz...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mischelle




Dołączył: 27 Maj 2006
Posty: 12
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/7
Skąd: z łóżka Toma^^

PostWysłany: Nie 13:37, 28 Maj 2006 Temat postu:

Śliczna...ale nie zrozumiałam...poprostu nie umiem tego zrozumieć...szkoda że na moim zadupiu nie ma chodników...lubię jak piszesz...bo piszesz tak z przejęciem...tak...hmm...ładnie Smile nie umiem tego wyrazić słowami...

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Flaty




Dołączył: 21 Maj 2006
Posty: 45
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/7

PostWysłany: Nie 13:58, 28 Maj 2006 Temat postu:

O.o?
..................................
Całkiem mnie ogłupiło. Sens opowiadania do mnie nie dociera. i dobrze.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
koukounaries
Szkolony Moderator



Dołączył: 29 Mar 2006
Posty: 148
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/7

PostWysłany: Nie 14:11, 28 Maj 2006 Temat postu:

Heh. Kiedy skończyłam pisać te opowiadanie, spodziewałam się takiej reakcji... ;P
Więc, moi drodzy, ta jednoczęściówka nie ma większego sensu. Ona po prostu jest i to od Was zależy co z nią zrobicie. Możecie to wszystko zinterpretować i włożyć tam samego siebie, możecie przeczytać i stwierdzić, że kiedy to pisałam musiałam być naćpana, bo to wszystko nie ma sensu.
Ciekawa jestem co z tego będzie... ;P
Dziękuję za pozytywne opinie. Cieszę się, szalenie się cieszę, że Wam się podoba.

____________


V PIEPRZONYCHARLIEICUDOWNAMYRY-JANE

Z dedykacją. Dla Charlie`go i Mary- Jane. Chociaż są wymysłem mojej wyobraźni. Ale co tam. Moje opowiadanie, moja dedykacja.

Przepraszam za przekleństwa. Próbowałam ocenzurować, ale to już nie jest to samo.



Spójrz za siebie, spójrz na swój cień. Kiedyś byłeś piękny, kiedyś twoje oczy były pełne gwiazd, dziś są puste, czarne jak zapach beznadziei. Twój świat jest złudzeniem, przez które prowadzi cię jeden z nich, Charlie.
To, co kiedyś było marzeniami, dziś jest koszmarem, czarnymi zgliszczami przeszłości. Wspomnienia włóczą się za tobą, śpiewając piosenki twojej miłości. I tak nie pamiętasz. Komu oddałeś przeszłość, komu wcisnąłeś swoją pamięć? Kto dostał je w pudełku owiniętym ohydnym, różowym papierem?

Kiedyś był maj, kiedyś spacerowałeś z nią za rękę. Pamiętasz kim ona była? Odnajdź w sercu tą miłość, świeżą i pachnącą, zawsze zieloną. Poczuj zapomniane szaleństwo, zobacz jej uśmiech.
Wiesz, co mówili o was ludzie? Co szeptali między sobą, kiedy trzymając się za ręce szliście ulicą? Ich głosy porywał wiatr i doprowadzał je do ciebie, ale one cię nie dziwiły. Wiedziałeś to, wiedziałeś od dawna, jeszcze zanim ktokolwiek zdołał to wyszeptać.
Charlie i Mary- Jane, Mary- Jane i Charlie.
Tak po prostu, tak na zawsze, tak na złość.
Ty jednak wolałeś to ubarwiać, chciałeś wplątać w to siebie, swoje myśli i marzenia.

W waszym mieście wszystko było ogrodzone, wszędzie były mury. Pamiętasz, co mówiła o tym Mary- Jane? Pamiętasz ten dzień, kiedy ci to powiedziała, w słońcu, w skwarze, wśród zapachu jej perfum…
- Czuję się tu jak w zoo.
Spojrzałeś na nią z ukosa, a potem się roześmiałeś, pierwszy raz tak naprawdę, z serca, bo właśnie tego potrzebowałeś.
- Jak małpa, jak szczur w labiryncie – dodała całkiem poważnie, nie zważając na ciebie, chociaż ty już tarzałeś się po zakurzonym chodniku. Nigdy ci tego nie powiedziała, ale twój śmiech ją zbawiał. Zbawiał.
Kiedy już się uspokoiłeś, wstałeś i napisałeś na najbliższym murze:

PIEPRZONYCHARLIEICUDOWNAMARY-JANE


Litery były krzywe, poprzechylane na wszystkie możliwe strony, ale jej się podobało. Tak bardzo, że pewnego dnia wytatuowała to sobie na ręce, tuż pod jedna z tych chorych róż.
Chciałeś by pokochała chociaż część tego miasta, chociaż jeden jego mur.
I udało ci się.


Och, Charlie, Charlie, Charlie… Wspomnienia wybuchają ci w głowie jak bomby z opóźnionym zapłonem. Boli cię to, wiem, że boli. I tak ma być.
Spójrz na to zdjęcie, tak, na to. To twoja żona, tak różna od twojej przeszłości. Cieszyła cię ta odmienność. Jednak próbujesz ulepić tę kobietę na nowo, na kształt swoich wspomnień. Zdajesz sobie z tego sprawę?
Mary- Jane nigdy taka nie była. Nigdy nie zamykała cię w zasadach, nigdy niczego ci nie zakazywała. Przy niej byłeś sobą.
Uważałeś ją za dar, nagrodę za coś, czego jeszcze nie zrobiłeś. Była marzeniem, którego nigdy nie byłeś w stanie wyśnić. I bałeś się, że coś spieprzysz. Pieprzony Charlie coś spieprzy i czar pryśnie. Pff…
Pamiętasz Mary- Jane, kiedy się złościła? Uważałeś, że znasz ją jeszcze lepiej niż siebie samego, wiedziałeś, dokładnie, kiedy jest zła, kiedy się waha… Och, Charlie, tak bardzo się myliłeś, tak bardzo. Człowiek to nie program komputerowy działający według określonych zasad. Człowiek się zmienia, wiruje i uczy się. Musiałeś poznać ją całą porządnie od środka, nie z zewnątrz. Przecież opakowanie nic nie mówi o zawartości, Charlie.
Ty o tym nie widziałeś, ale ona się bała jeszcze bardziej niż ty. Cudowna Mary- Jane coś spieprzy. Tak nie powinno być.



Zamknij oczy, Charlie. Poczuj ten zapach, Nie broń się. Nie ma przed czym, to przecież tylko ty, Mary- Jane i trawa. Ta prawdziwa, zielona, świeża. Pożeraliście ją garściami, biegaliście boso po lecie, goniliście marzenia.
- Somebody fuck me?! – krzyczała, darła się, wirowała i tańczyła z własnym głosem.
Uwielbiałeś wtedy na nią patrzeć, wchłaniać jej energię. Ona twierdziła, że chce kochać się z drzewami, ty mruczałeś, że chcesz jeść chmury i trawę.
Łączyła was miłość, wściekłość, szaleństwo i smak strachu. Pamiętasz, kiedy to pierwszy raz poczułeś?

Nigdy nie robiliście tego, co według innych powinno się robić będąc razem. Wy tego nie chcieliście. Wasza miłość była wyjątkowa. Powiedziałeś to kiedyś, przecież dobrze to pamiętasz. Jak możesz chcieć się tego pozbyć?
Zabrała cię na spacer po dachach. Nie zdziwiło cię to, bo od dawna wspominała coś o chodzeniu wśród chmur. Pamiętasz jak wpatrywałeś się w jej twarz, kiedy to mówiła? Ten uśmiech, euforia i podekscytowanie… Wyglądała wtedy jak dziecko, nie jak piękna kobieta.
Kiedy szliście wśród chmur, mając u stóp cały świat, wypowiedziałeś te słowa. Cicho, sam do siebie. Ona tylko na ciebie spojrzała, a potem wyszeptała:
- Masz ochotę skoczyć w dół? – zaczęła chodzić po krawędzi dachu, stawiając kroki jak mała baletnica.
Tak, karmiliście się nawzajem swoim szaleństwem, by mogło rozkwitać i żyć. Dlaczego pozwoliłeś, by to wszystko zgniło?


Pamiętasz, gdzie schowałeś swój największy skarb, Charlie? W pudełku po czekoladkach; przypomnij sobie ich smak, uwielbiała je. Skryłeś tam wstążkę, którą Mary- Jane bawiła się tego dnia na dachu. Była czerwona, długa, lśniąca i przykuwająca twój wzrok niemal tak samo jak twoja miłość. Powiewała na wietrze wraz z włosami dziewczyny, aż w końcu poleciała daleko, wybrała wolność, jak mówiła potem Mary- Jane. Ale ty ją znalazłeś.
Pamiętasz, co chciała zrobić, kiedy wstążka uciekła? Nie udawaj, przecież wiesz, dobrze wiesz. Zachowałeś to w mózgu, ukryłeś w sercu.
Chciała skoczyć za nią, jak wariatka. Poczułeś wtedy niewyobrażalny strach, tak wielki, że nie miałeś siły się ruszyć. To właśnie w tym momencie zdałeś sobie sprawę, że ją kochasz. Chociaż nie skoczyła. Czułeś, jak miłość oplata ci serce i nie chce puścić. Uwielbiałeś to.


Więc co było nie tak, Charlie? Co się zepsuło, co przechyliło? Gdzie wdarł się błąd?
Weź cyrkiel i wyryj to, wyryj to w blacie biurka. Niech wiedza, niech wszyscy wiedzą!


PIEPRZONY CHARLIE COŚ SPIEPRZYŁ.
PFF!
CZAR PRYSNĄŁ.



Jesteś tchórzem, Charlie, tchórzem.
Nie broń się, nie krzycz. Przede mną nie uciekniesz.
Zasługujesz na to, zasługujesz na to gówno.
Och, tak, mój drogi, och tak.


Uciekłeś, zwiałeś, ukryłeś się pod kołdrą. Bo się przestraszyłeś, bo nie byłeś gotowy.
Czy ty myślisz, że ona była?
Nie, Charlie. Nie była, szukała wsparcia w tobie, a ty się podłamałeś. Spróchniałe drzewo. Jesteś jak spróchniałe drzewo.

Obiecałeś, że wrócisz.

Ona czeka, nadal czeka.
________

VI BEZ TYTUŁU

Mam taki zeszyt, porysowany, pomazany, taki mój i tylko mój. Piszę tam o tym, co mi w głowie siedzi, tak dla siebie, żeby ten bałagan uporządkować.
Niedawno napisałam to. Przez przypadek.

Jednocześciówka wiąże się z moim poprzednim opowiadaniem, ale nie jest jego dalszą częścią. Ta jest... o mnie.




PIEPRZONYCHARLIEICUDOWNAMARY-JANE

Moje nowe opowiadanie. Musiałam być naćpana, kiedy to pisałam. Och, tak. Ja i pieprzenie o miłości. O mój Boże, co mi jest?! Gdzie krew, gdzie śmierć, gdzie…?
Zresztą, czy to ma znaczenie? To tylko moje bazgroły, nic więcej. Szkoda czasu na przejmowanie się.

- Och, Anka, Anka, Anka… - mruczy cicho Charlie – Kto mnie uczył, kto truł i przekonywał, że niczego nie można zostawiać? Że wszystko wraca? Kto, jak nie ty? Pamiętasz, pamiętasz kiedy pisałaś te opowiadanie? Komu oddałaś pamięć, gdzie ona jest?!

Charlie, nie teraz, nie ten czas.

- Nigdy go nie będzie. Przecież wiem. Jesteś jak ja, jak ja – patrzy na mnie czarnymi oczami, zadowolony, że wreszcie doszedł do głosu. Wysoki, smukły, prawdziwy. Piękny. Niebezpieczny. Kto by pomyślał, że będzie tu przede mną stać i prawić mi kazanie. Przede mną, przed tą, która go stworzyła… - Nie pieprz, koukounaries, nie pieprz, bo ci potem głupio będzie. I nie rób takich min, nie krzyw się. Przecież ja wszystko widzę. Ja dobrze wiem jak uwielbiasz zostawiać wszystko na później, zamykać w pudełku, jak jedzenie na ‘czarną godzinę’. Czy ty wiesz, moja droga, że to się później psuje? Jak ty to posprzątasz? No jak?

Nie pozwalaj sobie, Charlie. To ja cię stworzyłam, to ja…

- Tak, jestem wdzięczny. Cholernie wdzięczny – patrzy na mnie w ten dziwny sposób, tak przenikliwie, jakby znał drogę do mojej duszy, jakby miał klucz… Opiera się o stół i wyciąga z tylnej kieszeni jeans`ów paczkę papierosów. Małą i płaską, widocznie wcześniej na niej usiadł. Widząc to śmieje się, a potem powoli otwiera czerwone pudełko i wyciąga jednego papierosa.

Nie wiedziałam, że palisz.

- Tyle o mnie nie wiesz… Byłaś ze mną tylko chwilę, nie dłużej, i już ci się zdaje, że mnie znasz? To nieprawda, moja droga. Nieprawda. Znasz moją historię, ale nie znasz mnie. Za krótko, za krótko… - marszczy nos i rozgląda się za zapalniczką. Czarne włosy opadają mu na czoło, kiedy przechadza się po kuchni.

Nie jestem w stanie…

- Wiem. Ty nigdy nie jesteś w stanie. Nigdy. – staje na środku pomieszczenia i wkłada papierosa do ust. Trwamy chwilę w ciszy, w końcu pyta:
- Masz ogień? – śmiesznie wygląda. Gówniarz z papierosem, gówniarz, który prawi mi kazania.
Przede mną stoi Charlie za czasów Mary- Jane, młody i stuknięty. Jak ja.
Charlie, Charlie, Charlie… Mój Charlie.

- Może jestem częścią ciebie, ale nie jestem twoją własnością – mruczy – I nie jestem śmieszny – teraz wygląda już naprawdę jak dziecko. Tak bardzo nie pasuje do niego ten wizerunek, że aż się sobie dziwię, że to ja to wszystko dobrałam. Chyba ja.

Grzebiesz gdzie ci nie wolno, Charlie.

- Ty też mi grzebałaś w głowie, w duszy. W psychice. Wyrzuciłaś na światło dzienne mnie, tego prawdziwego, mnie, który powinien zginąć. Nie pytałaś się, czy tego chcę – zrezygnowany wyjmuje papierosa z ust i podchodzi do mnie. Patrzy na mnie w taki sposób, że jestem pewna, iż czeka na ripostę. Jego oczy to mówią. Nawet nie trzeba się specjalnie przyglądać. Problem w tym, że nie wiem co powiedzieć – Skoro ty mogłaś, ja zrobię to samo. W końcu oboje mamy dobre chęci, prawda? – uśmiecha się przyjaźnie, ale wygląda jakby w jakimś stopniu był złośliwy – Chociaż ty… - milknie na chwilę i patrzy gdzieś w bok, a potem mówi:
- Chociaż ty chciałaś nie tyle uczyć mnie, co siebie. I ich – dorzuca cicho, jakby z zawiścią. Mruży oczy i patrzy wprost na mnie – Ludzie, którzy włażą z butami w MOJE życie.

Charlie, to nie tak. Nikt nikomu nic nie robi. To jest dobre, Charlie, dobre. Nawet jeżeli brzmi jak brzmi – milknę na chwilę, wystraszona jego gwałtownym ruchem. Chłopak odchodzi na drugi koniec kuchni i stuka palcami o szybę okna – Ludzie dzielą się przeżyciami, otwierają innym drogę do skrawka ich umysłów. Dzielą się, chcą wskazać nam palcem coś, czego jeszcze nie zauważyliśmy. Ty też to zrobiłeś, Charlie. Może trochę ci pomogłam, ale jednak to są twoje przeżycia…

- Dobra, nie pieprz. Rozumiem – mruczy i znowu podchodzi do mnie. Widzę jak światło lampy tańczy na jego włosach. Podoba mi się. Patrzę w jego oczy i widzę iskierkę złości, na szczęście niknącą. Naprawdę nie mogę zrozumieć tego wszystkiego. Przecież ja go zmyśliłam, przecież…

- Skąd ta pewność, koukounaries? No skąd? – uśmiecha się zawadiacko, a potem powoli podchodzi do półki z przyprawami. Wodzi czarnymi oczami po etykietach – Przecież nikt nigdy nie powiedział, że ty nie podałaś mi tylko ręki, nie pomogłaś wstać… - chwyta słoiczek z estragonem, odkręca i wącha zawartość. Marszczy noc – Śmiesznie pachnie.

Śmiesznie? – pytam, a potem obserwuję, jak Charlie wącha zioła po raz drugi.

- Tak, śmiesznie – mruczy, a potem odwraca się do mnie – Wiele rzeczy jest śmiesznych. Biały kolor, trawa, króliki, ty i ja… - patrzę jak idzie powoli przez kuchnię, słucham jak szura butami. W końcu Charlie staje przede mną, stawia obok słoiczek z estragonem – Wiesz dlaczego jesteś śmieszna? – kręcę przecząco głową, trochę zmęczona zaistniałą sytuacją – Tchórzysz, koukounaries, tchórzysz. Niemal codziennie wrzucasz do swojej skarbonki następną sytuację, którą spierdoliłaś. Nienawidzisz tego, ja wiem… Ale robisz to, bo wciąż chcesz zapomnieć. Cały czas, bez przerwy. Ulatuje ci to z głowy i znowu robisz to samo… - urywa i przekrzywia lekko głowę – Kiedyś w tym utoniesz.

Milczymy. Ja, bo mnie zabolało i staram się to przemyśleć, on, bo mnie obserwuje i chce wiedzieć, jakie wrażenie zrobiły na mnie jego słowa.

- Późno już – mówi z delikatnym uśmiechem. Potem puszcza mi na pożegnanie oczko, następnie wychodzi. Słyszę jego kroki na klatce schodowej, słyszę jak nuci ‘St. Jimmy`ego’.
Odwracam się w stronę stołu i patrzę na otwarty słoiczek estragonu.

Kiedyś się w tym utonę
– szepcę – Kiedyś się w tym utonę.

________

VII Pożarcie przez gwiazdy

Przydługie? Zdecydowanie. Bez kropli krwi? Dokładnie. Jednak o śmierci? Właśnie. W 100% moje i tylko moje? Tak. Moje i tylko moje.



Leżała ukryta w białej pościeli mojej pamięci. Była piękna, niemal doskonała. Wystarczyło na nią spojrzeć, by z przekonaniem stwierdzić, że Bóg musiał spędzić nad nią trochę więcej czasu niż nad przeciętnym człowiekiem. W kształcie jej twarzy, w kruchych i delikatnych dłoniach pianisty było wyraźnie widać Jego dotyk, złoty ślad boskich palców.
Iskrzące piękno nie zepsuło jej wnętrza. Patrząc na nią widziałeś gnijące serce i zaśmierdniałą duszę tuż pod ślicznym uśmiechem, ale to tylko wyobraźnia, głupie przekonania i zazdrość. Tak, wielu ludzi pragnęło wyrwać jej to piękno i móc pożreć. Chcieli z niej je zeskrobać, chcieli słuchać jak płacze i czuć zapach cierpienia. Nie mogąc tego zrobić nie chcieli jej znać, dławiąc się pewnością, iż zaplułaby ich swoją wyższością. Nikt z tych głupców nigdy nie dowie się jak wiele stracił, ile nie poznał.
Laura, moja Laura, była najbardziej niesamowitą osobą na świecie. Nic z tym nie miała wspólnego jej orientalna uroda. To ta maleńka, ale niezwykle silna iskierka w środku jej ciała, tuż koło serca, które napędzała. To ona sprawiała, że Laura, choć spokojna i zrównoważona, była jednocześnie istnym wulkanem energii. Nie odczytałbyś tego z płynnych ruchów jej ciała, tylko z oczu i słów. Sposób, w jakie mówiła był niezwykły jak śnieg w lipcu. Dziwił i cieszył, ładował w serce ogromną dawkę niewytłumaczalnego szczęścia i ochoty na życie.
Chciałem przebywać z nią przez cały czas, pragnąłem ofiarować jej każdą sekundę, która do mnie należała.
Nie, nie kochałem jej. Bałem się tego, za bardzo obawiałem się jej krzywdy, by kiedykolwiek dopuścić do siebie jakiekolwiek uczucie poza silną i głęboką przyjaźnią.
Byliśmy jak wodór i tlen w cząsteczce wody. Nierozłączni. Miałem wrażenie, że bez nas świat by nie istniał. Pękłby jak bańka mydlana w dłoniach dziecka.
Laura była niezwykła. Odganiała nieszczęścia tylko uśmiechem, jednym słowem lub pozornie zwykłym mrugnięciem.
Mimo tej bariery zło ją dosięgnęło. Przedarło się i złapało za jej szczupłe dłonie, zabrało ją do siebie na wieczną wycieczkę.

Kiedy usłyszałem, że to rak, przed oczami stanęło mi niebo, a na nim zamazany, chociaż świetlisty obraz gwiazdozbioru. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to żadne gwiazdy, a poważna choroba.
Od tej chwili bałem się Laury. Obawiałem się spojrzeć jej o oczy, nie wiedziałem co powiedzieć ani jak się zachować. Czułem, że gdy tylko ją zobaczę, zacznę trząść się jak galareta, że nie wykrztuszę z siebie nawet jednej samogłoski.
Jednak kiedy tylko ją zobaczyłem, siedzącą na szpitalnym łóżku, od razu wiedziałem, że będzie dobrze, ze Laura nagle się nie zmieniła.
Gdy zdała sobie sprawę z mojej obecności, uśmiechnęła się szeroko i wyszeptała, żebym się nie martwił i nie panikował. Widocznie źle wyglądałem, bo złapała mnie za rękę i zaczęła zachowywać się jakbym to ja mógł umrzeć, nie ona.

Śmierć. Nawet tego się bałem, pozornie zwykłego słowa. Cztery samogłoski, dwie spółgłoski. Co w tym strasznego? Samo brzmienie. Unikałem tego wyrazu jak ognia, jak trędowatego. Nie chciałem robić jej przykrości, jednocześnie pragnąłem się uchronić.
Jednak to ona to powiedziała. Ona, moja Laura.
- Wiesz, kiedy powiedzieli mi, że to rak, przed oczami stanął mi gwiazdozbiór… - zacząłem siedząc na łóżku tuż obok niej i nadal ściskając jej rękę. Te palce, które mogłyby trzymać moje serce.
Nie zdążyłem skończyć, bo Laura zaczęła się śmiać, naprawdę głośno i radośnie, jakby to, co powiedziałem było najlepszym żartem na świecie.
Po chwili przyłączyłem się, szczęśliwy, że wszystko jest jak dawniej. Jednak zanim zdążyłem nacieszyć się tym uczuciem, Laura powiedziała:
- Ta choroba byłaby cudowna, gdyby zamiast rakotwórczych komórek moje ciało niszczyłyby gwiazdy – uśmiechnęła się patrząc wprost na mnie – Wtedy ta śmierć byłaby niezwykła i ekscytująca, warta.
Ona czuła, że umrze. Wtedy tego nie wiedziałem, ale teraz jestem pewien. Laura wiedziała.
Półtorej roku później, już po pogrzebie, jej matka wręczyła mi list od swojej córki. Na kopercie było napisane: Jakub, tym skośnym, krzywym pismem. Długo siedziałem patrząc na ten napis, długo jeździłem po nim wzrokiem niemal tak szybko jak na rollercoaster`ze. Kiedy wreszcie zebrałem w sobie całą odwagę, kiedy zasklepiłem w sercu ranę wyszarpaną przez jej śmierć, przeczytałem list. Bardzo długi, widać było, ze pisany przez kilka dni.

Laura…
Wierzyłem, ze znam ją nawet lepiej od siebie. Przecież, niczym dzieci, powierzaliśmy sobie sekrety, szeptaliśmy, dzieliliśmy się każdą myślą. Jednak dopiero tym listem Laura otworzyła mi drogę do jej serca i duszy.
Niezwykle krętą drogę.
Pisała tam o wielu rzeczach. O flamingach, kotach, o tym, jak bardzo mnie kochała i kocha, już na zawsze, gdziekolwiek się znajdzie. Dziękowała mi za moje naleśniki, za przyjaźń, za to, że otworzyłem jej oczy na tyle rzeczy.
W którymś momencie listu, już na samym końcu, kiedy myślałem, że teraz czas na słowa w stylu żegnaj na zawsze, których się tak bałem, chociaż już nie powinienem, napisała, ze właśnie przeżyła najpiękniejszy dzień swojego życia.
Zapytała, czy pamiętam Smokepick`a. Oczywiście, że pamiętam, jak mógłbym nie. Przecież to ja go stworzyłem, to ja go wymyśliłem, on powstał we mnie, a rodząc się wyrwał mi strzęp duszy.
W tym momencie oderwałem oczy od listu i zacząłem się zastanawiać, czy kiedykolwiek wspominałem Laurze chociaż słowem o Smokepick`u, moim fikcyjnym przyjacielu z dzieciństwa, którzy żył jedynie w moich komiksach. Mógłbym przysiąc, że nie. Mówiłem jej o wielu rzeczach, nawet tych, których bardzo się wstydziłem, ale o tym pożeraczu dymu nawet nie wspomniałem. W końcu należał do zamazanej przeszłości.
Poczułem niepokój, ale nie taki zwykły i kruchy. Ten był jak kamień, który utknął w przełyku podczas połykania. Przełknąłem kilka razy ślinę w nadziei, że się go pozbędę. Nic z tego.
Siedziałem chwilę przypominając sobie Smokepick`a szczegół po szczególe, aż w końcu jego niezwykle żywy obraz wybuchnął mi przed oczami. Wąskie usta tańczące w coraz szerszym uśmiechu, migoczące zielone oczy…
Otrząsnąłem się i powróciłem do listu, targany coraz dzikszymi uczuciami.


Laura leżała w łóżku, walcząc z bólem i chcą nienawiścią do wszystkiego. Marzyła o śmierci, pragnęła jej bardziej niż zdrowia, o którym już zapomniała. Ciemne oczy wpatrywały się w sufit w nadziei, że zobaczy coś, co ukoi jej ból. W takich chwilach jak ta zapominała kim była jeszcze kilkanaście miesięcy temu. W ostatnich dniach stawała się zupełnie inną osobą. Jej zachowanie, a nawet myśli były całkowicie podporządkowane bólowi, przez co czuła się jak pies na smyczy. Jednak nie mogła nic na to poradzić.
Zamknęła oczy, chcąc pogrążyć się w ciemności, pragnąc pozwolić jej się wciągnąć. Miała nadzieję, że zapomni o bólu, jednak coraz bardziej się na nim skupiała, tak bardzo, że miała wrażenie, że bez niego nie da rady żyć.
- Nonsens – usłyszała cichy, głęboki męski głos z silnym, nieznanym jej akcentem. Następnie poczuła czyjąś rękę na swojej dłoni i zanim zdążyła otworzyć oczy i zaprotestować, chociaż spojrzeniem, uderzyło ją te niezwykłe ciepło bijące ze skóry nieznajomego. Powoli uniosła powieki, zastanawiając się kim jest jej gość. Ku swojemu zdziwieniu zobaczyła wysokiego i szczupłego chłopaka o niezwykłych ustach, wielkich czarnych oczach i aurze zaufania od niego bijącej. Jego czarne włosy opadły mu na czoło, kiedy nachylił się nad nią, mówiąc:
- Do bólu można się przyzwyczaić, niemal uzależnić – wyszeptał – Ale to tylko iluzja, kilka słów dopowiedzianych przez zmęczenie i nieszczęście.
Im dłużej Laura patrzył w oczy nieznajomego, tym większe się wydawały. Nie przerażało jej to. Wręcz przeciwnie – zachwycało. Miała wrażenie, ze widzi w tych oczach cały kosmos.
- Jeżeli się dobrze przyjrzysz, zobaczysz Słońce – powiedział ze śmiechem chłopak.
Jego głos delikatnie wybudził ją z zamyślenia, nie tak jak to działo się zazwyczaj – gwałtownie i brutalnie. Laura spojrzała na chłopaka uważnie i cicho, głosem, który zanim dotarł do uszu, nikł gdzieś po drodze, zapytała:
- Kim jesteś?
- Smokepick – ukłonił się lekko, jednocześnie puszczając jej dłoń. Dziewczyna natychmiast poczuła pulsujący ból, wcześniej ukojony przez dotyk chłopaka – Niezwykle bliski, chociaż zapomniany przyjaciel Jakuba – uśmiechnął się delikatnie, jakby nie zauważył grymasu bólu na jej twarzy.
Laura już nie słuchała. Wyciągnęła tylko w jego stronę drżącą rękę, pragnąc znów go dotknąć i zażegnać rozrywające jej ciało niepohamowane cierpienie.
Po chwili ich dłonie się spotkały, Smokepick zacisnął mocno długie palce na ręce Laury; z jego nosa wydobyła się ulotna niczym blade wspomnienie smuga dymu.
- Ja umieram – stwierdziła cicho dziewczyna szukając w oczach Smokepick`a Słońca.
- Śmierć cię kocha – wyszeptał – To wszystko.
- Więc czemu mnie po prostu nie zabierze? – w oczach Laury odżyły dawne iskry, wcześniej przysypane przez fale bólu.
- Nie wszystko jest takie łatwe. Życie jeszcze o ciebie walczy. Stąd to cierpienie.
Nastała cisza, którą sprawne palce Smokepick`a utkały niczym pajęczynę.

Nagle chłopak podszedł do okna, otworzył je na całą szerokość, pozwalając promieniom słonecznym zalać całe pomieszczenie. Jednak te były inne. Zielone, wyglądały jak woda morska unosząca się w powietrzu. Laura wciągnęła głęboko powietrze, zamknęła o czy i poczuła się dobrze, naprawdę dobrze. Rozkoszując się przeżyciami nie zauważyła kiedy Smokepick chwycił ją za rękę.
- Chodź, coś ci pokarzę – wyszeptał, a jego głos rozpłynął się w powietrzu na złote płatki śniegu.
Z pomocą chłopaka Laura bez problemu wstała i podeszła do okna. Jej oczom ukazał się niezwykły widok, widok jaki nigdy wcześniej nie rozlegał się w tym miejscu.
Okno wychodziło na las. Niezwykły, intensywnie zielony. Wydawało się, ze ten kolor Żyje własnym życiem, tak samo jak wszystko inne wokół. Wszędzie unosiła się złota mgła, delikatna jak pajęczyna i równie piękna.
Na huśtawce zawieszonej na jednym z pobliskich drzew bawiła się mała istotka o szpiczastych uszach i skośnych, czarnych oczach, niemal równie ciemnych jak włosy, które sterczały na wszystkie strony, co w zestawieniu z pulchną twarzą dawało zabawny efekt.
Wokół latały małe, pomarańczowe światełka, niby świetliki, brzęczące cicho jakąś skoczną melodię.
- Nibylandia? – wyszeptała zachwycona Laura, wychylając się przez okno, by móc zobaczyć jak najwięcej.
- Prawie – powiedział Smokepick. Jego głos zadrgał lekko, niby kilka nut zagranych na gitarze – Tutaj wszystko jest muzyką – dodał widząc zdziwiony i zarazem zachwycony wzrok dziewczyny.
Smokepick wyszedł przez okno wprost do tego wspaniałego świata, na miejscu którego jeszcze kilka minut wcześniej był zwykły park obok szpitala. Laura bez namysłu podążyła za nim, już bez żadnej pomocy. Nie miała z tym problemu , ponieważ poziom ziemi znajdował się dokładnie na wysokości okna, chociaż przecież dobrze pamiętała, że leżała na 5 lub 6 piętrze. Nie zastanawiała się dłużej nad tym, pochłonięta zielenią.
Kiedy stanęła na trawie, poczuła jej płynne ruchy pod bosymi stopami i po raz pierwszy od tak dawna szczerze się roześmiała.
- Patrz – powiedział cicho Smokepick, a jego głos znów przypominał muzykę. Wskazywał palcem na trójkę mężczyzn kilkadziesiąt metrów od nich. Dwoje z nich trzymało elektryczne gitary, jeden siedział przy perkusji. Nawet z tej odległości widać było w ich oczach iskrzące szaleństwo, które chciało natychmiast znaleźć przejście na zewnątrz.
Nagle mężczyźni zaczęli grać. Już od pierwszej nuty, pierwszego słowa piosenki, pierwszego uderzenia w bębny, cały świat wokół nich zaczął poruszać się do rytmu, a przeróżne stworzenia poczęły gromadzić się tuż przed muzykami. Istota na huśtawce zeskoczyła z niej i w szalonych podskokach dotarła tuż koło perkusji, by za chwilę zacząć śpiewać coś niezrozumiałego swoim wysokim, cienkim głosem.
Świat wokół odżył, czuć było jak bije jego serce łącząc się z niezwykłą muzyką.

Laura poczuła się tak niezwykle lekka, jakby ubyło jej kilka kilogramów. Miała wrażenie, że nuty unoszą ją w górę, kilka centymetrów ponad ziemię. Dziewczyna połykała tą muzykę, pozwalała jej wcisnąć się do jej wnętrza przez uczy i nos. Pozwoliła, by muzyka stała się jej ciałem, duszą i umysłem.
- Już po wszystkim – powiedział Smokepick z uśmiechem falującym mu na ustach.

Oderwałem się od krzywych liter, które przez pozornie krótką chwilę przywołały dla mnie ten niezwykły obraz. Poczułem się jak intruz buszujący w czyjejś duszy, jak nieproszony gość na niedzielnym obiedzie, mimo że na kopercie nadal widniało moje imię.
Spojrzałem na datę dopisku wciśniętą między linijkami tekstu. 23 kwietnia 2006 rok. Otworzyłem szeroko oczy i przysunąłem się do listu, jakbym nie mógł dostrzec liter. Jednak ja doskonale je widziałem. Wciskały mi się przed oczy, jarzyły czerwonym blaskiem.
23 kwietnia. To trzy dni po śmierci Laury, mojej Laury.
Majaczyła, pomyślałem. Miała wysoką temperaturę, ból przeszywał jej ciało i nie pozwalał racjonalnie myśleć.
Jednak wiedziałem, że to nieprawda, nawet pragnąłem by tak było. Gdybym tylko uwierzył w jej słowa, w to, ze Laura pośmiertnie dopisała coś do listu… Przestałbym się bać, że kilka ostatnich godzin życia spędziła na błaganiu, by ktoś ją dobił, zniszczył ten ból.
Właśnie wtedy coś we mnie krzyknęło, a potem zaśmiało się cicho i złowieszczo. Laura majaczyła, Laura wymyśliła sobie swoją śmierć, niemal napisała scenariusz. Pragnęła jej, ale nie zwykłej, która ją przerażała, a magicznej, jak pożarcie przez gwiazdy. Wierzyła w nią i chciała abym i ja uwierzył.
Uwierzyłem, nadal wierzę. Odepchałem na bok myśli o Smokepick`u, wiedząc, że w jakiś sposób oddałem go Laurze. Może kiedy trzymała moją rękę, może patrząc jej w oczy lub myśląc o niej. Bez względu na to otrzymała ode mnie cząstkę mojej duszy i wykorzystała ją. Uszczęśliwiło mnie to, niemal tak bardzo jak jej śmiech.
Przeniosłem wzrok na ostatnie zdanie listu. Litery były wyjątkowo krzywe i niechlujne, chociaż Laura zawsze, mimo swojego charakteru pisma, pisała bardzo starannie. Patrzyłem chwilę na nie, nie zwracając uwagi na sens. Wyobrażałem sobie jak sięga po pióro, zagryza dolną wargę i w pośpiechu pozwala literom wyłonić się spod jej palców. Za jej plecami wiruje spokojnie mgła. Złota mgła.
W końcu przeczytałem:

Śmierć będzie taka, za jaką ją masz.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez koukounaries dnia Czw 15:47, 21 Wrz 2006, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzysiu M.




Dołączył: 22 Lip 2006
Posty: 68
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/7

PostWysłany: Sob 20:08, 29 Lip 2006 Temat postu:

Wow! Kurde Ty to masz do tego Głowę Very Happy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
koukounaries
Szkolony Moderator



Dołączył: 29 Mar 2006
Posty: 148
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/7

PostWysłany: Pią 15:40, 11 Sie 2006 Temat postu:

VIII Whiskey in the jar

Jednoczęściówka zainspirowana piosenką Metallici o takim samym tytule.



Stał przed lustrem patrząc w oczy człowieka, którego nie znał. Człowieka, który się zmienił, któremu ktoś wydarł duszę i wcisnął nową, przez tą maleńką bliznę tuż przy lewym sutku. Był pewien, że nie patrzy na siebie, czuł to już od dawna, coraz wyraźniej, i to go przerażało.
Chłopak przed nim był wariatem, który sprzedał swoje zdrowe zmysły za nową gitarę. Był człowiekiem, który słyszy głosy mówiące do niego z szafy. Tym, który pragnął kąpać się w kawie. Nienawidził go. Tak szczerze go nienawidził.
Stał jeszcze chwilę przed lustrem, patrząc jak porasta je mlecznobiała para wodna, jednocześnie odgradza go od tego pomyleńca.
Lubił patrzeć jak świat po drugiej stronie lustra znika. Jak mgła pożera to zło. Tak samo jak muzyka w rzeczywistości.
Kiedy para pokryła prawie całą powierzchnię lustra, wyciągnął palec i napisał na niej swoje imię:

NICOLAS

Uśmiechnął się widząc pojedyncze krople wody spływające z dolnych części liter; tak zabawny tworzyły obraz.
- Jak krew – wyszeptał zafascynowany.
Pieścił wzrokiem dzieło wody, odnajdując w tym absurdalną przyjemność. Nie zastanawiał się nad tym, po prostu patrzył. Nagle, w jednej chwili, wszystko się zmieniło, jak piękny rysunek, który po odwróceniu o 180 stopni staje się zwykłymi bazgrołami.
Chłopak znów zobaczył oczy tego pomyleńca. Stalowe, wielkie i nieruchome.
Nicolas wciągnął gwałtownie powietrze, niespodziewając się przykrej niespodzianki. Był przecież pewny, że zmazał parę na wysokości jego klatki piersiowej, na tyle nisko, by ten nie mógł znów zaglądać do jego świata.

Przecież to wariat, pomyślał, pewnie ma oczy wszędzie, wszędzie. Ale to nie znaczy, że musi się mną bawić.

Targany nagłą złością zacisnął mocno pięść, a następnie rozbił te cholerne lustro. Był to cios szybki i gwałtowny, jednocześnie sprawiający wrażenie od dawna planowanego, tak długo oczekiwanego, jak pierwszego promienia słońca po ciągnącej się w nieskończoność zimie.
Nicolas znów się uśmiechnął, zadowolony, że wygrał. Nie przejmował się krwawieniem dłoni, uważał, że to niewielka cena za chwilę spokoju. Z wyrazem triumfu na twarzy, całkiem jakby pokonał wielką i potężną armię, a nie rozbił lustro, odwrócił się i rozebrał, byle jak rzucając ubranie na zimną podłogę.
Powoli wszedł do wanny i zanurzył się w gorącej wodzie, a jego usta rozlały się w spokojnym uśmiechu. Chłopak przez chwilę zapomniał o historii z lustrem, poddając się błogiemu otępieniu. Czuł się cudownie. Jego umysł pokryła ciepła warstwa zadowolenia, odgradzając go od męczącej rzeczywistości, która raniła go ostrymi krawędziami.
Kiedy się ocknął woda była o wiele chłodniejsza, a on wpatrywał się w swoje stopy znajdujące się na drugim końcu wanny. Wydawały się nie należeć do niego, chociaż przecież dobrze wiedział, że tak nie jest. Jednak nadal czuł jakby mógł tylko je obserwować, nie mając nad nimi kontroli.
Błogość i uczucie wolności minęły bezpowrotnie. Zacisnął tylko mocno dłonie, mając nadzieję, że pozwoli mu to choć trochę się odstresować.
Nagle z jednej ręki coś mu się wyślizgnęło i z cichym pluskiem wpadło do wody. Coś co najwyraźniej cały czas trzymał. Zajrzał w głąb wanny, marszcząc brwi w niemym zdziwieniu. Zobaczył mydło, jedne z tych, które tak uwielbiała jego matka. Zanurzył dłoń i chwycił je, delikatnie pocierając śliską powierzchnię kciukiem. Nagle rzuciły mu się w oczy dziwne wgłębienia. Nadal trzymając mydło w wodzie zaczął im się przyglądać. Przywodziły mu na myśl ślady zębów.
Dopiero wtedy poczuł w ustach okropny smak; jakiś nieokreślony kształt, który błyskawicznie wypełnił całą jego uwagę. Krzywiąc się szybko to wypluł, jakby między jego zębami przechadzał się obrzydliwy robal. Jednak zamiast niego zobaczył topiące się w wodzie kawałki mydła. Nie miał pojęcia kiedy mógł je ugryźć, naprawdę nie wiedział. Długo się nad tym nie zastanawiał. Spod drzwi łazienki rozległo się drapanie, jakby ktoś chciał dać mu do zrozumienia, żeby zwolnił wreszcie łazienkę.

Albo żebym tam wyszedł, pomyślał i natychmiast przeszedł do dreszcz, jak małe trzęsienie ziemi.

Spojrzał z niepokojem na odłamki szkła, sądząc, że lustro będzie znów na swoim miejscu, całe i nienaruszone, z którego będą spoglądać na niego stalowe oczy. Jednak zobaczył tylko jego kawałki rozrzucone na jasnych kafelkach podłogi.
Drapanie zrobiło się znacznie głośniejsze, jakby niecierpliwe. Nicolas wbrew rozsądkowi wyszedł z wanny i, cały czas nagi i ociekający wodą, podszedł do drzwi. Stał przez chwilę, nasłuchując, a kiedy znów rozległo się drapanie, on zrobił to samo. Trwało to dłuższą chwilę. Chłopak nie chciał tego kończyć, czuł dziwne i krzepiące porozumienie miedzy tym stworzeniem po drugiej stronie a nim.
W końcu ostrożnie otworzył drzwi, wiedział, że musiał to zrobić. Wbrew oczekiwaniom nie zobaczył nikogo w ich pobliżu. Był trochę rozczarowany, ale widząc światło palące się w jednym z pokoi, którego przecież nie zapalał, poczuł nową energię, poczuł jak ktoś przyszywa mu skrzydła do pleców dając możliwość lotu.
Ruszył szybko ku światłu, a kiedy wreszcie się w nim znalazł, zamiast ów istoty, czekał na niego tylko ten cholerny zapach mydła.

Stał w progu, przygarbiony, i rozglądał się po pokoju. Wszystko było w należytym porządku, tak jak wcześniej.
Mimo to coś się nie zgadzało. Czuł to coraz wyraźniej, tak jak czuje się przykry zapach, który powoli cię otacza. Nicolas bez pośpiechu wszedł do pomieszczenia lustrując każdy kąt pokoju, spodziewając się istoty chowającej się w cieniu, wielkich, jasnych oczu wpatrzonych w niego.
Niespodziewanie kopnął w coś ciężkiego i zimnego; poczuł w dużym palcu stopy nieprzyjemny, pulsujący i świeży ból. Zaklął cicho. Kiedy spojrzał w dół, pod nogi, ujrzał słoik. Wielki, litrowy, szczelnie zamknięty czerwoną zakrętką. Przez jakiś czas stał bez ruchu, zaskoczony. W końcu chłopak ukląkł przed nim i oglądnął. Na jego powierzchni znajdowały się liczne rysy, a na zakrętce ślady zębów. We wnętrzu delikatnie falowała przeźroczysta ciesz, mimo że słoik nie był przez dłuższy czas poruszany. Chłopak zmarszczył brwi, zastanawiając się czy powinien go otworzyć. W końcu ciekawość i wspomnienie drapania wygrały i Nicolas położył dłoń na zakrętce. Chwilę się z nią mocował, a kiedy wreszcie ją odkręcił, poczuł się jeszcze lepiej niż po rozbiciu lustra. Od razu uderzył go zapach alkoholu. Nie musiał nawet zbliżać się do słoika, by wiedzieć, ze to whiskey.
- Tak, tak, zuch chłopak – Nicolas drgnął i podniósł powoli głowę. Zobaczył czarne stworzenie z dwoma piórami zamiast nóg, puchate i porośnięte guzami. Ogólnie miało kształt człowieka, jednak było o wiele mniejsze i nie miało oczu, ust czy nosa. Przynajmniej chłopak ich nie widział. W miejscu, gdzie powinna znajdować się twarz, były tylko pióra i małe wybrzuszenia. Wokół istoty powietrze drgało jak nad ogniskiem, przez co wyglądała jeszcze bardziej nierealnie.
Nicolas, ku swojemu zdumieniu, nie czuł strachu, raczej więź. Miał ochotę dotknąć istoty przed nim, ale coś go powstrzymało.
- Pij, kochaneczku, pij… - wyszeptała słodko istota, wskazując na słoik z alkoholem, jednak Nicolas nawet nie drgnął.
- Czym… - urwał nagle – Kim jesteś? – zapytał cicho, niemal czując się jak niegrzeczne, wyrodne dziecko sprzeciwiające się woli rodzica.
- Ja? Jestem tobą, Nicolasie – odpowiedziało spokojnie stworzenie, niemal z satysfakcją obserwując szok na twarzy chłopaka – Jestem tym pomyleńcem z lustra, jak to określasz – dodał – Jestem tobą, tyle że lepszym.
- Nie… Niemożliwe – wychrypiał Nicolas patrząc tępo na istotę.
- Ależ możliwe, możliwe… Przecież mnie widzisz, prawda?
Nicolas gwałtownie poderwał się i zaczął cofać, aż do przeciwległej ściany. Jego oczy zwęziło przerażenie i obawa, zabrała im ich blask.
- Odejdź – szeptał zaciskając powieki – Odejdź, śnie.
- Nicolasie… - istota zaczęła się powoli zbliżać – To, że mnie widzisz, nie oznacza, ze zwariowałeś. Jeśli nawet, to wiedz, że szaleństwo jest oznaką geniuszu…
Chłopak mógłby przysiąc, ze stworzenie się uśmiechnęło. Właśnie wtedy poczuł nagły spokój, tak nagły, że na chwilę jego serce straciło rytm. Kiedy się uspokoiło, Nicolas przypomniał sobie tą więź, te uczucie lotu i nie miał już wątpliwości.
- Dobrze, kochaneczku, dobrze. Napij się whiskey ze słoika, a staniemy się jednością, będziesz miał tą więź na zawsze.
Nicolas niemal rzucił się na słoik, chwycił go drżącymi rękoma i przycisnął do ust. Poczuł jak whiskey zakleja mu usta, a nawet oczy, zapycha gardło, ale nie przestawał pić. Czuł jakby wlewał w siebie tą niesamowitą wolność i więź.
Przypomniał sobie jak jeszcze wczoraj wykradał z barku whiskey, tą najlepszą, sprowadzaną z Irlandii, ale tamta byłą niczym w porównaniu z tą.
Czuł smak alkoholu i czegoś jeszcze, zdaje się, że zła. To było cudowne.

Jeżeli tak smakuje zło, on będzie jego wiernym degustatorem.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez koukounaries dnia Sob 19:14, 21 Paź 2006, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
A-Adeleida
Członek Władzy Absolutnej



Dołączył: 13 Lut 2006
Posty: 822
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/7

PostWysłany: Pią 17:15, 11 Sie 2006 Temat postu:

Wiesz co, koukounaries? Masz taki motorek, że ja nie nadążam za Twoimi jednoczęściówkami ;). Co nie znaczy, że są złe - wręcz przeciwnie, wspaniałe! W każdej odnajduję zwykłe sytuacje, zabarwione na nowy, niespotykany dotychczas kolor. Najpiękniejsze jest to, że to TY nadajesz im barwę. Słodką, ale parzącą język. Tak, aby nic się nie przejadło. Niesamowite, jak gładko Ci to wychodzi.
Jesteś jedną z tych niewielu pisarek, nad którymi dziełami się MYŚLI. Które mają jakiś cel ... ukryty sens ?
I za to Cię kocham całym serduszkiem ;*.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
koukounaries
Szkolony Moderator



Dołączył: 29 Mar 2006
Posty: 148
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/7

PostWysłany: Pią 17:11, 18 Sie 2006 Temat postu:

IX Diabeł w czerwonym kapeluszu

Dla wszystkich tych, którzy użerają się ze swoim diabłem. Obojętnie w jakim kapeluszu.


Zobaczyła kolor muzyki. Rozciągnięty i gumowy, metaliczny, lśnił jak nowa złota bombka choinkowa. Tylko czekał by zabłysnąć wśród nocy.
Zachwycona wyciągnęła rękę, chciała go dotknąć i złapać, pragnęła poczuć jego smak. Czy zatkałby jej gardło uniemożliwiając połykanie kolejnych porcji powietrza? Marzyła o tym. Tak bardzo, że zobaczyłbyś to w jej oczach.
Zacisnęła palce owiane muzyką, ale nic nie poczuła. Tylko ciche zgrzyty i skrzypienie zwiastowały zmianę, która miała nadejść. Teraz muzyka była słodką mgłą, maleńkim cukierkiem wiszącym na końcu czerwonej nitki.
- Kici, kici, kici, kotku… - ktoś wyszeptał. Głos rozlał się jak polewa czekoladowa po cieście.
Śmierć jest jak cukierek, mawiał ktoś, kto jeszcze niedawno był blisko niej. Pragniesz jej, uganiasz się za nią, ale nie ma z niej pożytku. Masz próchnicę, spalasz się od środka.
Czujesz ten płomień? Ten żar? Rozdziera ci duszę, stajesz się układanką bez kilku części, zgubioną i zapomnianą.
Dziewczyna zagłuszyła samą siebie i podniosła się. Przekrwionymi oczami wodziła za powoli oddalającym się cukierkiem. Już nie zważała na ból, na zawroty głowy i czarne plamy, w które ktoś ozdobił świat. Ruszyła przed siebie, a w głowie wciąż słyszała:
- Złap cukierka, kotku, złap, jeśli potrafisz… - zachrypnięta muzyka wnętrza.
Jej kroki były ciężkie, niemal straciła czucie w nogach, ale nie poddawała się. Ciągnęła ciało za sobą, chociaż dusza była już daleko z przodu. Towarzyszył jej szelest zeschłych liści, potem szum trawy.
Tutaj wszystko ożywało. Nawet jej nierówny oddech.
Poruszanie sprawiało jej coraz większą trudność. Czuła jakby ktoś przykuł ją do wielkich żelaznych brył, a ona musiała je ciągnąć. Zamknęła oczy, chcąc odnaleźć w sobie jeszcze odrobinę siły. Musiała zdobyć tego cukierka, musiała. Nie mogą się poddać, przecież była tak blisko.
Kiedy otworzyła oczy, cukierka już nie było. Wszędzie tylko trawa, długa i szumiąca, jak potężny las. Była wszędzie. Nawet niebo było porośnięte tą zielenią. Dziewczyna poczuła się jak w wielkim, zielonym pudle. Bez wyjścia. Przeciągle jęknęła, nadal nękana wspomnieniem tego głosu i muzyki, ale na nic jej się to przydało. Wszystko co ją otaczało zignorowało ją, tak jak ignoruje się siedzącą na półce muchę.
Jednak nic jej nie ominie. Jeszcze kiedyś ją zgniotą.
Padła na kolana, odgradzając się od bólu. Pragnęła się umieść, wzlecieć ponad wszystko, ale coś ją przytrzymało. Chciała utopić się w powietrzu.
Chwilę później poznała trawę. Tę prawdziwą. Zieloną.

Powracała tam, tak jak morderca wraca na miejsce zbrodni. Jednak ona pogrzebała tam siebie, zakopała żywcem pod osłoną nocy. Czy nękały ją wyrzuty sumienia? Czy czuła się winna? Nigdy. Chociaż jej dusza krzyczała, chociaż wciąż słyszała jej głos.
Brodząc przez życie nauczyła się kochać trawę, zrozumiała, że ból i agonia są furtką do świata, gdzie kosmos był pusty, a zło wyciekało przez dziurki od klucza. Znała drogę do tego miejsca tak dobrze, że z zaciśniętymi powiekami, walcząc z koszmarami, wciskała sobie w żyłę przepustkę. Dopiero wtedy mogła płynąć.
Pokochała nową rzeczywistość tak bardzo, że oddychała wiarą, iż tam wróci. Robiła wszystko, by wiara stała się czynem i prawdą. Wszystko. Czuła, że mogłaby jeść wodę i pić ryż, byleby móc wstrzyknąć sobie furtkę. Dla niej stara rzeczywistość była niczym, starym, zatęchłym wełnianym kocem, wśród którego marzyła o nowym.
Czasami to bolało, ale ona była baterią na cierpienie. Dla niej to było piękne. Piękne i puste.

Kiedyś, pewnej suchej nocy, kiedy powietrze było gęste jak syrop, trawa przedstawiła jej kogoś niezwykle ważnego.
Rdzawa Wiewiórka, wychrypiała trawa, a dziewczyna spojrzała w duże, czarne oczy stworzenia przed nią. Niemal się w nich utopiła, czuła jak czerń ją pochłania. Wtedy Rdzawa Wiewiórka zaczęła tańczyć, chaotycznie i przedziwnie, gwałtownie poruszając wątłym ciałem, jak w narkotycznym, przejaskrawionym śnie. Dziewczyna była tym zachwycona, tym bardziej, że z porośniętego trawą nieba zaczął spadać śnieg. Odurzona nowymi zjawiskami zapragnęła być ich częścią. Kiedy biały puch wirował z Rdzawą Wiewiórką, kiedy pokrył wszystko, nawet niebo, zawirowała i położyła się na twardym śniegu.
Gdy zamknęła oczy, zmęczona wrzącymi w niej emocjami, poczuła jak śnieg wpycha się jej do nosa, ust, uszu… Nie mogła złapać tchu, nie mogła unieść powiek. Zamarła przerażona, sparaliżowana myślą, że przepustka okazał się złotym strzałem.
Została jej tylko czerń, tylko nią mogła się udusić.

Poczuła ból, tępy i pulsujący.
W ustach rozpłynął się jej smak heroiny, otworzyła gwałtownie oczy przerażona wspomnieniami Rdzawej Wiewiórki i śniegu. Świat zabulgotał w ciemności, a diabeł w czerwonym kapeluszu, ten który przez wiele sekund, godzin i dni ją obejmował i trzymał za rękę, wyszeptał jej na ucho:
- Nie bój się, złotko, nie bój – głos miał wysoki i oddalony, jakby znajdował się bardzo daleko – Jesteś w raju, to jest eden, nic więcej – skończył ze zgrzytem, jak to często dzieje się ze starymi, wysłużonymi płytami. Jednak ten dźwięk był inny. Donośny, całkowicie wytrącający z równowagi, jak nagłe i ostre dźwięki gitary, które niespodziewanie znalazły miejsce w IX symfonii Beethovena. Niszczyło to cały efekt słów diabła w czerwonym kapeluszu.
Po tych słowach trwali chwile w milczeniu i bezruchu, jakby czas się zatrzymał. Diabeł trzymał długie i chude ręce na jej pasie, przytulając się rozgrzanym i żylastym ciałem do jej pleców. Po chwili bijące od niego ciepło nagle zniknęło, w powietrzu pozostał jedynie swąd rozgotowanego mięsa.
Dziewczyna odetchnęła głęboko i poczuła, że rozsadek do niej wraca, jakby zwabiony odejściem piekielnej istoty. Spojrzała na swój duży palec u stopy, źródło bólu, i nagłe rozczarowanie, lęk i mgiełka zachwytu przelały się przez jej ciało. Przecież była już pewna, niemal pewna, że już się obudziła, że opuściła trawę i wszystko co z nią związane, że jest w swoim pokoju i siedzi bezpieczna na łóżku. Miała nadzieję, że to resztki narkotycznego snu podsunęły jej przed oczy wydarzenia sprzed kilku chwil…
Ale oto przy swojej stopie ujrzała Rdzawą Wiewiórkę, która w złośliwym uśmiechu ukazywała długie i ostre kły. Małe łapki nadal trzymała na dużym palcu, który pulsował w rytmie szalejącego serca dziewczyny. Stworzenie utrzymywało z nią kontakt wzrokowy na tyle długo, by ta mogła znów poczuć dziwne ssanie w żołądku i uczucie niknięcia. Po chwili jednak Rdzawa Wiewiórka zerwała się z miejsca i z cichym, histerycznym chichotem przebiegła przez łóżko, na którym się znajdowały i zniknęła pod nim. Właśnie wtedy dziewczyna zauważyła, że to stworzenie było z papieru ułożonego w taki sposób, jak to się robi w origami.

Wspomnienia wybuchły w jej głowie tak szybko, że nie zdołała ich stłumić.
Widziała małą dziewczynkę, blondyneczkę w długich, falujących kucykach na czubku głowy, dziewczynkę, która uparcie siedziała przy zawalonym biurku. Wokół niej było wszystko – malutkie żaglówki, klocki, misie i lalki, a także kredki i stosy kartek. Dziewczynka wysunęła powoli mały języczek w geście ogromnego skupienia i przystąpiła do kolejnej próby przemienienia zwykłej kartki w żółwia.
Widziała młodą kobietę, która siedziała obok małej i z uśmiechem obserwowała dziecko, słyszała donośny i pełen energii kobiecy głos wołający je na kolację.

Nagle z palących wspomnień wyrwał ją cichy odgłos. Przywodził na myśl stary wysłużony fotel bujany, który nieśmiało protestuje, kiedy ktoś na nim siada.
Dziewczyna podskoczyła, przytłoczona nagłym powrotem do rzeczywistości. Natychmiast zaczęła walczyć z burzą uczuć, które w niej wybuchły, podsycone tak realistycznymi obrazami, które jeszcze przed chwilą miała przed oczami. Kiedy poczuła, że przegrywa, naprawdę przegrywa sama ze sobą, ciche skrzypnięcie rozległo się ponownie, tym razem o wiele bliżej.
Przeniosła wzrok ze swoich rąk do wnętrza pomieszczenia, w którym się znajdowała, w ciemność. Po swojej lewej stronie zobaczyła lekko przygarbionego mężczyznę, którego, mimo ciemności, widziała bardzo dobrze, jakby biło od niego jakieś światło.
Spojrzała w jego niebieskie oczy, częściowo przysłonięte gęstymi, pozostawionymi w nieładzie jasnymi włosami. W jego oczach zobaczyła ból, ulgę i szaleństwo. Jednak nie przestraszyła się. Była przecież taka sama.
Przystojny, nieogolony i niezwykle blady sprawiał wrażenie nierealnego. Przez chwilę patrzyli na siebie w ciszy, aż w końcu mężczyzna otworzył spierzchniałe usta i wyszeptał:
- Rape me – głos miał zachrypnięty, jakby bardzo długo stał na mrozie lub w ciągu swojego życia wypił wiele piw, drinków i przepełnionych szklanek wódki.
Dziewczyna ze zdumienia otworzyła bardzo szeroko oczy, wyglądała jakby właśnie pierwszy raz usłyszała ludzką mowę, a sama wcześniej porozumiewała się za pomocą gestów.
Zanim zdążyła jakkolwiek inaczej zareagować, mężczyzna znalazł się w łóżku obok niej. Po chwili przygniótł ją swoim ciałem i wtulił się w jej włosy, wydając z siebie cichy pomruk.
Dziewczyna poczuła zapach whisky, ciepła i stężonego szaleństwa, ale mimo to zapałała absurdalną sympatią do nieznajomego. Objęła go delikatnie i zaczęła głaskać jego plecy i głowę, jak małe dziecko, które przestraszyło się zawodzenia wiatru za oknem. Czerpała z tego niewyjaśnioną radość.

Leżeli tak długo, bardzo długo, aż do chwili, kiedy dziewczyna uświadomiła sobie, że nie czuje ruchów klatki piersiowej mężczyzny, że nie słyszy jego oddechu, tylko miarowe, ciche skrzypnięcia. Ta myśl była tak gwałtowna i parząca, jakby nagle zrozumiała, że wszystkie barwy świata to tylko tanie farby, które zmyje deszcz. Uniosła delikatnie głowę, nasłuchując. Wtedy nieznajomy powoli się podniósł, tak by mogła ujrzeć jego spokojną twarz.
Dziewczyna aż się zachłysnęła, wstrząśnięta niespodziewanym widokiem. Z ust, uszu, a nawet z kącików oczy mężczyzny wydobywała się gęsta, ciemna ciecz. Jakby ktoś nagle odkręcił wszystkie zawory wewnątrz nieznajomego. Jego skóra wyglądała jak pomarszczony, szary papier.
Dziewczyna była przerażona, jednak nie mogła odwrócić wzroku od jego twarzy. Patrzyła jak powoli zlizuje ciecz, która wypłynęła mu z nosa aż do ust, jak się przy tym niesamowicie uśmiecha, a potem momentalnie poważnieje.
- Uciekaj tutaj częściej, baw się tym, a będziesz wielka – powiedział głośno, co w panującej wokół ciszy zabrzmiało jak krzyk rozbrzmiewający wśród muzyki – Naprawdę wielka – dodał – Ale w zamian odbiorą ci oddech, tak jak mnie, i pogrzebią żywcem pod trawą.
Po tych słowach wyprostował się i uśmiechnął delikatnie, a światło wokół niego pożarła ciemność.
Dziewczyna siedziała przez chwilę bez ruchu, przeżuwając słowa mężczyzny, a potem nagle zwymiotowała. Targana torsjami wyrzuciła z siebie trawę, Rdzawą Wiewiórkę, diabła w czerwonym kapeluszu i wszystko co się z nimi wiązało.
Patrzyła jak cała zawartość jej żołądka z sykiem rozpuszcza się tuż przed nią.
Czuła się taka pusta. I lekka.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
koukounaries
Szkolony Moderator



Dołączył: 29 Mar 2006
Posty: 148
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/7

PostWysłany: Czw 15:45, 21 Wrz 2006 Temat postu:

X Szklane słońce

Przeszłość cię goni.

/posty zaraz grzecznie skleję/



Szafa była wysoka, niemal sięgała do popękanego sufitu, tak jak giganci dotykali łysymi głowami nieba. Była nowa, chociaż bił od niej zatęchły, kwaśny zapach, który wieczorami przeradzał się w słodką woń kwiatów lub sztuczny smród jedzenia z proszku. Szafa jak pudełko-niespodzianka w lśniącym opakowaniu. Jednak ona widziała w niej drzewo, złote drzewo sięgające gwiazd, po którym się wspinała i pozwalała kolorowym snom owinąć się wokół niej, jak koc pachnący sianem. To wszystko było jak narkotyk, słodko-gorzki smak krwi.
Wieczorami z szafy dochodziły ciche pstryknięcia, wylewały się ze szpar i szczelin, rozlewały na drewnianej podłodze, jak purpurowa kałuża uciekającego atramentu. Nucenie, jak pająki, rozbiegały się po ścianach, zaglądały między zakurzone książki i umykały przez uchylone okna. Wszystko było pluskiem wczoraj, dzisiaj i jutra.
Kobieta kochała tą symfonię, uzależniła się od lepkich dźwięków, które wypływały z szafy i chowały się w jej włosach. Były jak kołysanka śpiewana przez matkę w zimne noce, kiedy potwory pod łóżkiem ożywają i czekają aż światło zgaśnie, które czują, jak głód coraz mocniej zasysa ich żołądki od środka.
Kiedy słońce chowało się za horyzontem, a ciemność ośmielała się wyjrzeć ze wszystkich kątów, kobieta podchodziła cicho do szafy, wsłuchując się w nowy dźwięk nieśmiało wypełniający pokój, w drżące skrzypienie podłogi. Była pewna, że właśnie taki dźwięk wydaje pajęczyna szarpana przez uwięzionego konika polnego.
Zatrzymała się przed drzwiami szafy. Lewe wisiało na jednym zawiasie, przechylone i niedomknięte. Przez szczelinę sączyło się miodowe światło, zalewające stopy kobiety. Było ciepłe i ruchliwe, falowało jak płomień świecy. Stając tam i czując zapach piernika, kobieta odniosła wrażenie, że jasna poświata jest smaczna, że warto jej spróbować, tak jak próbuje się urodzinowego tortu, jeszcze przed podaniem. Chwilę przed tym, kiedy kobieta miała się schylić i ukryć w dłoni światło, z głębi szafy znowu rozległo się nucenie, tym razem cichsze i mniej wyraźne. Kobieta poczuła mrowienie w opuszkach palców, a jej wąskie wargi rozlały się w płynnym uśmiechu. W ustach poczuła smak życia. Wzięła głęboki oddech i powoli otworzyła drzwi szafy, ignorując skrzypienie zawiasów, ich cichy protest. Jej oczom ukazała się dziewczynka, mała blondyneczka ubrana w błękitną koszulę nocną. Siedziała w kącie szafy, w rękach trzymała coś małego, źródło światła.
- Czekałam na ciebie – powiedziała cicho, nie odrywając oczu od przedmiotu skrywanego w drobnych dłoniach. Miodowe światło odbijało się od jej pomalowanych na czerwono paznokci.
Kobieta przez chwilę stała, nadal się uśmiechając, jak człowiek, który dawno nie widział ukochanej osoby, swojego sensu życia, i nie wie co powiedzieć i jak się zachować. W jej oczach tańczyły błyski szczęścia i światła, które stopniowo pożerało całą ciemność.
- Kim jesteś dzisiaj? – zapytała dziewczynkę, klękając tuż obok niej. Ogarnął ją słaba woń piernika i farby drukarskiej, zapachy, które przypłynęły z serca dziecka.
- Słodkim pocałunkiem losu – zaśmiała się cicho, niemal szeptem, jakby rozbawił ją sekret, o którym nikt nie może się dowiedzieć. Drewniane ściany szafy wchłonęły jej głos, spragnione i nienasycone, wiecznie czekające.
Dziewczynka spojrzała na kobietę, jej usta rozciągnęły się w słodkim uśmiechu dziecka, oczy zapłonęły czymś nowym, obcym.
- Pokażę ci – wyszeptała. Wyglądała jak z obrazka, namalowana wprawnymi ruchami, przepełniona pewnością i wiedzą.
Zbliżyła się do kobiety wraz z mieszaniną zapachów. Kiedy zetknęły się nosami, jak matka i córka, kobieta usłyszała kilka spóźnionych nut, które zawieruszyły się gdzieś wśród cieniutkiego materiału koszuli nocnej dziewczynki.
Trwały tak chwilę, jedna wpatrzona w drugą, jak w nieznane, fascynujące obrazy przeszłości i przyszłości. Uczyły się ich na pamięć, jakby widziały się ostatni raz. Czuły na sobie swoje ciepłe oddechy, które rozpływały się i zamieniały w wirujące krople snu, nieznanego snu.
- Kochasz mnie – powiedziała głośno dziewczynka, a jej donośny głos sprawił, że szafa zadrżała, jak przemarznięte dziecko. Mała blondynka przybliżyła się do warg kobiety, objęła ją w pasie, wtuliła się w ciepło jej ciała. Pocałunek, nietrwały i słodko-gorzki, rozpłynął się po ciele kobiety jak uczucie szczęścia, wypełniając wszystkie luki i wypalone dziury, których nie da się już zasklepić. Kwaśna radość oblała jej serce, kiedy dziewczynka zębami przecięła jej usta, kiedy ciepła krew wypłynęła z rany i powoli podążała w dół, jak czerwona rzeka.
- Ja cię nienawidzę – wyszeptała chrapliwie dziewczynka, oddalając się. Koniuszkiem języka zlizała kilka kropel krwi, które trysnęły maleńką fontanną na jej twarz.
Kobieta zagryzła wargę, pozwalając, by krew wypełniła jej usta. Dziewczynka siedziała przed nią, znowu oglądając przedmiot skrywany w dłoniach.
- Dla ciebie – zachrypnięty głos rozkruszył się jeszcze zanim doszedł do uszu kobiety. Mała blondynka wyciągnęła przed siebie obie dłonie, w których leżała świecąca kula, małe złote słońce. Kobieta chwyciła je i natychmiast poczuła mrożące zimno, które przeszło przez jej ciało jak prąd. Chciała wyrzucić ten przedmiot, roztrzaskać o ścianę i o nim zapomnieć, tak jak zapomina się o złym śnie, ale nie mogła. Złote słońce było dziurą, maleńką dziurką, która sprawi, że wszystko się rozpadnie, roztopi i skruszy. Wszystko.
Kobieta chwyciła je w obie dłonie i delikatnie potarła chropowatą powierzchnię. Zdawało jej się, że słońce pulsuje, jak serce, że pompuje krew i czeka na koniec.
Spojrzała na dziewczynkę, nie wiedząc co robić. Mała siedziała odwrócona do niej plecami. Zgarbiona drapała paznokciem ścianę szafy, jakby chciała wydrapać sobie wyjście. Szeptała do siebie skrzekliwe słowa, słowa, które unosiły się w powietrzu i nie zamierzały nigdy opaść.
Nagle słońce zaczęło głośno pękać, jakby tylko na to czekało. Na jego powierzchni pojawiły się liczne bruzdy, zmarszczki schorowanego starca. Po chwili pokruszyło się na maleńkie, lśniące kawałki szkła, które pokaleczyło dłonie kobiety, zostawiając na nich głębokie, liczne rany. Wypadając z jej rąk, wbiło się w drewnianą podłogę, jak tysiące drobnych sztyletów. Ułożyły się w napis, litery połączone przeszłością.


ODWIEDŹ MNIE JESZCZE, NIGDY NIE ZAPOMNIJ.

CAŁUJĘ, PIOTRUŚ PAN



Świat przestał oddychać.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Emereth




Dołączył: 22 Kwi 2006
Posty: 637
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 2/7
Skąd: Czwa

PostWysłany: Czw 20:04, 21 Wrz 2006 Temat postu:

Jezu, Koukounaries... Chylę czoła... Nawet nie wiem czy mogę opisywać co czuję, bo nie jestem godna... :*

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
koukounaries
Szkolony Moderator



Dołączył: 29 Mar 2006
Posty: 148
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/7

PostWysłany: Pią 16:29, 22 Wrz 2006 Temat postu:

Nie przesadzaj, Emereth ;P pisz co czujesz, o to w tym wszystkim chodzi ;} i dziękuję.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
koukounaries
Szkolony Moderator



Dołączył: 29 Mar 2006
Posty: 148
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/7

PostWysłany: Nie 20:47, 12 Lis 2006 Temat postu:

XI Świat kocha przegranych


Wielki metalowy królik szepnął:

- Anarchia – jego głos zakołysał się w powietrzu, by zaraz opaść na trawę, jak rosa. W jego jasnych oczach zabłyszczało szkło, które pokaleczyło gałkę oczną, ale królik nadal się uśmiechał, jakby odcięty od krzyczącego w nim bólu.
Pobliskie drzewa zaszumiały, szczęśliwe, że zagubiona część układanki się odnalazła i leży przed nimi, a szczęście i pełnia świata właśnie się odradza. Powietrze stało się słodkie, przesłodzone, jak wata cukrowa powoli rozpływająca się na języku, wnikająca w niego jak woda w gąbkę.
Wielki królik wpatrywał się w spokojne niebo, wzdychając i rozciągając wąskie, fioletowe wargi w uśmiechu szczęśliwego dziecka, które właśnie odnalazło swoją ukochaną, zagubioną zabawkę i wreszcie może spać spokojnie.
Anarchia, anarchia, anarchia, ANARCHIA, wciąż dźwięczało mu w uszach, jak słodka kołysanka, jak słowa ociekające miłością, tą prawdziwą i jedyną, zakorzenioną głęboko w jego małym, schorowanym i popękanym sercu szaleńca, pieprzonej autostradzie wyidealizowanych uczuć.
Tuż obok, na wielkim drewnianym stole stał wysoki karzeł z uniesioną do góry ręką, w dłoni ściskając pobrudzony ciastem widelec. Wyglądał jak wizja statuy wolności jakiegoś pomyleńca, który swoje wytarte i pomięte sny przeniósł na płótno. Skóra karła wyglądała jak pognieciony papier, włosy były matowe i przerzedzone, jakby ich spora część wypadła podczas czesania. Tylko jego oczy lśniły blaskiem tak silnym, że rozproszyłby i zniszczył każdą ciemność. Karzeł wyglądał jak dziecko uwięzione w ciele starca, jak dziecko, które jest zadowolone z zaistniałej sytuacji, które oddałoby wiele, by nic się nie zmieniało.

- Patrz jak wszystko szuka okazji – czyjś słodki głos pokruszył się w zastałym powietrzu, jak człowiek o starzejące się życie.
Ktoś podszedł i wyjął z kieszeni różowe kulki, małe jeże bez kolców, które tylko czekały by móc rozpłynąć się w czyichś ustach. Pachniały mydłem brzoskwiniowym, tak jak czekolada pachnie czekoladą.
Kiedy karzeł to poczuł, kiedy zapach dotarł do jego nosa, kiedy schował się w jego kieszeni, wielki karzeł drgnął i powoli przekręcił małą, kanciasta głowę w stronę kulek i mrugnął kilka razy, jakby nie wierzył własnym oczom. Chwilę potem, powoli szurając zabłoconymi butami, zszedł ze stołu i zbliżył się do drżących na czyjejś dłoni różowych jeży. W oczach karła tańczyły iskry przedszkolaka tuż przed Wigilią. Powoli, jednostajnie, jego twarz ze spokojnej i łagodnej zmieniła się w maskę szaleńca i psychopaty, którego, jak na smyczy, ciągnie za sobą złość i agresja. Odchrząknął głośno, jak przed ważnym przemówieniem, i splunął zieloną, gęstą mazią wprost na kulki, które w jednej chwili zmieniły się w małe ośmiokąty, zielone klocki dla dzieci, marzenie tego spod dwójki.

- Empatia – wykrzyczał karzeł, a jego głos, scharatany przez rosnące szczęście i namacalną przyjemność, wsiąkł w uszy obecnych z chlupotem i zgrzytem, jak genialna muzyka ludzi, którzy nie potrafią grać na gitarze.
Metalowy królik przymknął oczy i zaczął wydobywać z siebie głębokie pomruki i jęki, jak podczas wspaniałego orgazmu. Na jego twarzy rozlał się jeszcze szerszy uśmiech, za który wielu oddałoby nawet zdrowy rozsądek.
- Idą – usłyszeli gdzieś z głębi.
Byli jak w transie, zakochani w nieświadomości, tonący w sobie, w nowych, piekących uczuciach, które sprawiały, ze stawali się jednością.

Wierzyli, że tak smakuje życie.

A kiedy przyszła Anarchia i Empatia, w samych glanach, tupiąc i chuchając, oni nie wiedzieli co z nimi zrobić, bo zabrakło instrukcji obsługi, a Piekło było zbyt blisko.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lizzi




Dołączył: 01 Cze 2006
Posty: 125
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/7
Skąd: od bociana

PostWysłany: Pią 20:32, 08 Gru 2006 Temat postu:

Kocham, uwielbiam. Zachwycam się każdym twoim słowem, każdym zdaniem, u ciebie nawet kropka jest magiczna.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
koukounaries
Szkolony Moderator



Dołączył: 29 Mar 2006
Posty: 148
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/7

PostWysłany: Pią 18:19, 16 Lut 2007 Temat postu:

XII Szósty moment czwartego dnia

Jestem pewien, że spadłem z nieba w chwili, gdy serce Gi Gi przestało bić.


Byłem rzutką z pięcioma czerwonymi piórami na końcu i właśnie trafiłem w któryś ze ślepych punktów na planszy. Ktoś zamknął oczy, pochłonął się sam w sobie i chybił, a wokół rozległ się pomruk zawodu. Otaczający go ludzie mieli w oczach szarą plamkę, która zakryła im złote tęczówki, aż w końcu wszyscy wyglądali jak martwe manekiny stojące na wystawie, podtrzymywane przez wzrok przechodniów.
Chociaż tak naprawdę to wszystko było pełne kłamstwa, jak puste słowa otuchy. Nikt nie wierzył, że ten rzut może być celny, wszyscy grali w kiepskim przedstawieniu bez reżysera.
Barman nalał whisky do szklanki, by wszyscy obecni mieli w czym utopić resztki swojej nadziei, chociaż tak naprawdę nikomu nie zależało. Za to uwielbiali patrzeć na tonącą wiarę, na jej ostatnie kilka sekund, kiedy alkohol bulgotał jak wrząca woda.


Zastukaj.

Jej serce było maleńkie. Nawet nowonarodzone dziecko mogło bez problemów zmieścić je w swojej piąstce. Wielkość nie przeszkadzała mu robić wszystkiego po swojemu, we własnym tempie i rytmie.
Lubiło obijać się o żebra, gubić się między płucami, wiązać aortę na pulsującą kokardkę.
Czasami na chwilę zamierało, by sprawdzić, czy Gi Gi czuje co ono robi, jak reaguje i czy jej się to podoba. Zdarzało się, że te chwile zamieniały się w długie minuty, o których nikt nie wiedział. Oboje, Gi Gi i jej serce, lubili samotność.


Bleach.

Królowa była krwistoczerwona, dumna i wyprostowana. Chociaż dobrze wiedziała, że to już koniec, że teraz ostatnie ziarenka piasku przesypują się w jej klepsydrze, że wkrótce wszystko zgaśnie i zostaną tylko cienie.

Królowa była biała, ale nie śnieżnobiała. W jej połysku było coś brudnego, jednak to nie oznacza, że była zła. Ona po prostu lubiła wygrywać i często to robiła.

Wystarczył jego jeden ruch, aby obie królowe złączyły się w krótkim palącym smakiem pocałunku, który przyćmił światło wokół nich.


Szósty moment czwartego dnia.

- Może jeszcze mam ci je zapakować? – jej głos był drobny, krystaliczny, lekko zaniedbany.
On tylko się uśmiechnął i pokręcił głową, jakby miał przed sobą dziką nastolatkę, a nie dojrzałą kobietę. Czuł na sobie jej wzrok, kiedy podnosił się z chodnika i wkładał rękę do kieszeni. Wiedział dokładnie co ona czuje, wiedział co zamierza, widział każdą, nawet najdrobniejszą myśl, która tłukła się jej po głowie, ale żadna z nich nie wzbudziła w nim obaw. Przecież wygrał.
Z kieszeni wyjął mały kwadratowy słoiczek po herbacie, na jednym z boków widniała złota naklejka z napisem „Pennyroyal Tea”. Lubił wypowiadać tą nazwę. Jemu zawsze przypominała skrzypienie gitary.
Odkręcił słoik i wysypał resztki herbaty, które natychmiast wzbiły się w powietrze, porwane przez wiatr. Wirujące wyglądały jak konfetti, którego nikt nie sprzątnął.
Uśmiechając się wyciągnął w stronę Gi Gi dłoń, w której trzymał słoik.
- Kim ty w ogóle jesteś? – spytała, mając nadzieję, że znajdzie gdzieś oszustwo, maleńkie kłamstwo i wszystko zostanie odwołane.
- Kolekcjonerem – mruknął, a kiedy spostrzegł, że kobieta nie zamierza wziąć słoika, rzucił go tuż przed jej stopy. Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, jednak słoik był cały.
- Pamiętaj, że wygrałem – wyszeptał jak utajone sumienie, które ma już dość, którym rozsadza niecierpliwość.

Chwycił słoik, w którym połyskiwało maleńkie serce, zaplótł wokół niego długie palce pozbawione paznokci i wciągnął głęboko powietrze, rozkoszując się nowym zapachem.
- Szachy możesz zatrzymać – mruknął, wskazując na wyprostowaną białą królową, wokół której lśniła krwistoczerwona kałuża zasłaniająca czerwono – białe kwadraciki szachownicy.

Jednak Gi Gi już nie słyszała.
Lub nie chciała słyszeć.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
koukounaries
Szkolony Moderator



Dołączył: 29 Mar 2006
Posty: 148
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/7

PostWysłany: Sob 15:38, 24 Mar 2007 Temat postu:

XII ZAMKNĘŁAM OKNO I TO BYŁ MÓJ TESTAMENT

w wytrwałości



Były cztery. Jedna czerwona, okrągła. Pulsowała na mojej dłoni, dawała mi znaki, krzyczała. Usłyszałabym jej złość, strach, radość, gdyby tylko miała usta. Wąskie i zaciśnięte.
Druga maleńka, schowana za czerwoną. Biała, wydalająca z siebie opary szpitala.
Niebieska, podłużna i trójkątna w czarno-białą kratkę. Czekały obok siebie, nie wiedząc o tej drugiej. Ja im nie powiem. Na pewno.

Wtedy już nic nie miało znaczenia. I tak wymieszają się w ściśniętym żołądku, rozpuszczą w kwasach, które zżerają też moje uczucia. Powoli, z wyraźną przyjemnością.
Podniosłam dłoń do ust, zamknęłam oczy, odchyliłam do tyłu głowę. Już czas.
Trzy, dwa…

- Dzień dobry.

Czy to muzyka? Krzyk, wspomnienie zza regału z książkami? Ostatnie spojrzenie na słońce, kiedy noc ma przynieść ukojenie? Kurz, maleńkie żyjątka spod paznokci.
Wyprostowałam się. Tabletki zamknęłam w dłoni, może je ukryłam, może bałam się słów, które mogły wwiercać się między moje myśli. Takich dziur nie zdołałabym zacerować.

- Dzień dobry – odpowiedziałam, nie otwierając oczu. To i tak nie ma znaczenia, kiedy wszystko widzi się jak przereklamowane gówno w lśniącym opakowaniu, dzieło MTV.

- Jestem stamtąd i chciałbym przeprowadzić z panią wywiad, zamienić kilka drobnych słów, zadać kilka pytań. Kilka, nie więcej, jak sama pani widzi. Słyszy – słowa cienkie, lśniące i powolne. Ile minęło czasu, zanim dotarły do moich uszu?

- Kłaniam się nisko i proszę o herbatę. Z cukrem. Siedem i pół łyżki.

Za powiekami skrywałam niskiego, łysiejącego mężczyznę, który tak naprawdę był młody. Życie go chwyciło, połknęło i wypluło zanim zaczęło trawić. Mały żart Boga. boga. bożka.
Miał garnitur w złoto-czarną kratkę, biały krawat i żółte trampki.
Akwizytor zużytych patyczków do uszu.
Franklin.

Usłyszałam ciche kroki, a potem skrzypienie wersalki. Mój gość wszedł do salonu, dziupli bez okien.
Wzruszyłam ramionami. Co miała do stracenia? Każda przerwa w tym psychodelicznym meczu bez sędziów była dobra. Wartościowa. Nieważne jak wynegocjowana.
Odwróciłam się na pięcie i poczłapałam do kuchni. W stronę moich półprzymkniętych powiek wychylał się obraz migotliwego, niewyraźnego świata. Drżał w oczekiwaniu.
Wszystko było takie świeże.
Z saloniku dochodziło tylko chrapanie kota. Ciche, mrukliwe. Kot zawsze wiedział jak rozłożyć świat na łopatki.
Zrobiłam herbatę, wygrzebałam z szafki kilogram cukru w papierowej torbie z wizerunkiem krowy i szurając zaniosłam ją akwizytorowi.
Kubek stuknął o podłogę, kiedy stawiałam herbatę, a ja wyobrażałam sobie minę mojego gościa, kiedy dojdzie do niego, że wreszcie wie co w tym pokoju jest nie tak, co przekrzywia go lekko na prawą stronę, sprawiając, że musisz wykręcić szyję, by dojrzeć szczegóły.
Brak stołu, ławy, krzesła. Brak. Tylko cienie.
Uśmiechnęłam się na tę myśl. Jednym z najbardziej fascynujących rzeczy jest przyglądanie się reakcjom ludzi, ich zdumieniu pełzającemu po twarzy.
Żałowałam, że mam zamknięte oczy.

- Dziękuję – powiedział spokojnie. Żadnego zdumienia, oburzenia, wytrzeszczonych oczu na 13 milimetrów. Tylko spokój i wdzięczność. Gęsta, smaczna i piekąca.

- Chciałbym zadać pani kilka drobnych pytań. Proszę odpowiadać zwięźle i cedzić wyraźnie słowa, gdyż mam małe problemy z pisaniem. Maleńkie.

Czułam dotyk tabletek w kieszeni, czułam jak tłoczą się tam i mdleją. Już tak długo…
Bałam się, że roztopią się jak czekolada.

- Jaki jest pani ulubiony dzień tygodnia? – zapytał nie czekając na odpowiedź.

- Ten po sylwestrze.

- Dlaczego?

Któraś z tabletek zadrżała. Podskoczyłam i w głowie zawirowały mi wszystkie myśli.

-Dlaczego? – powtórzył jak małe dziecko, bez zdenerwowania i zniecierpliwienia. Jego głos przykleił mi się do kołnierza.

- Bo wtedy wszystko jest rozmazane i nierealne, a…

- Pytam dlaczego zawirowały pani wszystkie myśli.

Zaśmiałam się cicho, jak mała dziewczynka, której do ucha szepce się złośliwe uwagi o Marysieńce z trzeciej klasy.
Nagle cała ta sytuacja wydała się krzywa, wyśmiana, wyśniona, przekolorowana.
Zbyt dużo żółci.

- To tik nerwowy, tak sądzę – odpowiedziałam uśmiechając się, pokazując duże i białe zęby. Czy to ma znaczenie?

- Pani obrazy są niezwykłe i pełne życia, jednak nie rozumiem dlaczego pani je zamazuje jeszcze przed wyschnięciem farby.
Zdałam sobie sprawę, że ten człowiek, mój bajeczny akwizytor, z kimś mnie myli. Z jakąś utalentowaną, lśniącą malarką, która nie tylko odnosi sukcesy zawodowe, ale także jest wspaniałą matką, żoną i kochanką.

- To znaczy co robię?

- Rzuca się pani na obraz i przeczesuje go palcami, jak włosy.

- To dlatego, że sądzę, iż to nada mojej sztuce oryginalności, że ludzie połkną je zanim spojrzą na cenę i wytatuują sobie moje nazwisko na dupie. Tak naprawdę jestem pusta, głupia i nigdy nic…

- Dobrze, dziękuję. Prosiłem panią, żeby mówiła pani wolno i treściwie. Przez pani pośpiech i niepotrzebne podniecenie zrobiłem dziurę w kartce. Nie wspominając już o braku co drugiego słowa – powiedział i zamilkł, jak zepsuty zegar.
Tyk, tyk, tyk.

Tabletki czekają, a on przecież nawet tych bredni nie zapisywał, nie słyszałam szelestu kartek, skrobania długopisu, chrzęstu myśli.

- Co pani sądzi o Food Fish?
Znieruchomiałam, by na chwilę wszystko we mnie zachłysnęło się nową falą podniecenia.

- Ich muzyka… - wycedziłam, by mówić wolno, by szalony akwizytor nie zgubił żadnego słowa – Ich muzyka sprawia, że przestaję oddychać i drżę; oni tworzą wokół mnie nową rzeczywistość, którą pożeram i kocham.

- Więc po co to zostawiać?

Kot przeciągnął się i znieruchomiał w pół ruchu.

- Nie zostawiam…

- Jedna biała, niebieska, czarno-biała i czerwona… Słyszę jak czekają.

Stop.
Wiedział kim jestem, znał mnie, był mną i czuł tabletki skrywane w kieszeni, wyczuł ich złość i napięcie, które rozchodziło się po całym moim ciele. Przeczytał mnie.

Otworzyłam oczy.

Był wysoki, nieuczesany i przecudownie blady. Delikatny. Długie palce, perłowe paznokcie i żółte trampki. Czyim był snem?
Maska ptaka na twarzy, średniowieczny lekarz, średniowieczny egzekutor.
Franklin.
Pije krew na podwieczorek.
F-r-a-n-k-l-i-n.

- Obiecaj, że jeżeli spotkasz Jezusa, weźmiesz od niego autograf.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Emereth




Dołączył: 22 Kwi 2006
Posty: 637
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 2/7
Skąd: Czwa

PostWysłany: Pon 13:27, 26 Mar 2007 Temat postu:

Jestem pełna podziwu.
Strasznie mi się podoba.
Nie wiem co jeszcze.
Kłaniam się nisko.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
koukounaries
Szkolony Moderator



Dołączył: 29 Mar 2006
Posty: 148
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/7

PostWysłany: Pon 19:12, 23 Kwi 2007 Temat postu:

XIII MALIGNA

opowiadanie jest zapisem snu osoby, której nie ma. albo na odwrót. pochwała piątkowych wieczorów i dziur w pamięci. amen



Sturlał się z kanapy i z chrzęstem kości spadł na podłogę. Może to go nawet bolało, nie pamiętał. Tylko ten zapach brzoskwiń, słodki i kuszący, łapiący za jego krzywy nos. Gdyby tylko mu się poddał, wczoraj dziś w nocy… Gdzie by wylądował? W którym łóżku, w jakim kącie? Z tą blondynką, cichą, czy z dziwką Mateusza? Stringi, figi, goła dupa?
Brzoskwinie i ten duszący smród papierosów, który lepił się do płuc i zapychał je tak dogłębnie, tak doskonale, że nawet plucie, charczenie i rzyganie nie dawało ukojenia.
Oddech już nie powróci.

Przed jego twarzą przeturlała się butelka po szampanie, wołała do niego skacowanym głosem mdłe słówka, które jeszcze wczoraj dzisiaj na niego podziałały. Gdyby tak wstać i stłuc ją, uderzyć o ścianę, potem zjeść szkło na obiad. Cudowna zemsta za kaca.

Wszystko go bolało, najbardziej myśli. Nie myślenie, a myśli, które z trudem przepływały przez jego głowę, gubiły się i plątały. One też były skacowane, one też miały mdłości , też przypominały sobie rzyganie do słoika z dżemem truskawkowym.

A Kaśka wyła, Kaśka tańczyła niczym jakaś bogini żywcem wycięta z czyjegoś snu, z ciałem supereksluzywnej dziwki. Wyciągała ręce do sufitu, już nie białego, ale zbudowanego z dymu, który migotał i lśnił, jak małe gwiazdki. Kaśka widziała tam kogoś ważnego, pięknego, potężnego i wielce dobrego. Ten ktoś, bóg Kaśki, jest wiecznie naćpany, tak jak jego wyznawczyni. Kiedyś obydwoje będą ćpać i śnić o nowym świecie, gdzie pokój sprzedaje się zamiast zapalniczek i on płonie, niebieski płomień, zielony, fioletowy. Najpierw jednak bóg musi skończyć podstawówkę.
bóg i bogini.

Teraz Kaśka leży pod oknem, majtki wżynają się jej w bladą dupę i tylko fioletowa malinka sprawia, że Kaśka nie jest czarno-biała.
Czy ona żyje?

Poletko podszedłby, przydreptałby, przyczołgałby się, ale nie mógł, nie miał siły. Bał się, że tylko się ruszy i czar pryśnie, karetka, pogotowie, szpital, trumna. Trzeba poczekać, pozwolić myślom płynąć. A one łapały za ręce wspomnienia, zamazane, czarne, brudne. Skąd one się wzięły? Czy to jakiś film, komedia, dramat, thriller?


Łazienka nie była zarzygana, tylko na lustrze ktoś napisał „homo seks rządzi”, a w wannie turlały się dwa ciała, może trzy, mała orgia, nigdy nie kończący się balet dłoni. Dopiero przebudzone, zamroczone, wędrowały po tak dobrze znanym ciele, ale dopiero od wczoraj dzisiaj. Dziewięć pieprzyków, dwie blizny i brązowe włosy łonowe. Tak wiele się pamiętało.
Stał i patrzył i słuchał i już wiedział, że rozporek sam się rozepnie, kiedy uderzyło w niego coś nowego, małego, świeżego, żywego.
Bo podczas gdy wszyscy wokół powstawali z grobów, ona pachniała strumieniami.

– Wódki, szampana, rumu, koli…

Ta świeżość pocałowała go raz, drugi, trzeci i pięćdziesiąty, aż w końcu wyssał z jej ust całą ślinę. A potem podreptała do kuchni i zabrała swoje życie, ale on nadal czuł jej oddech tuż przy swoim.
Może to tylko strupy przeszłości.


Grał na zębach, na paznokciach, marchewką o telewizor i na gitarze. Cała jego osobowość, każdy ruch i słowo było zlepione rzeczywistością tak nierzeczywistą, że każdy w nią wierzył. Czuło się jej dotyk na prawym kolanie w każdy wtorek.
Był jak z obrazka, który dostałeś od babci na komunię, był Jezusem z blond włosami i rozdwojonymi końcówkami. Znał biografię świata, jego dyskografię i wiedział kiedy wydał wszystkie książki, znał jego porażki i każdą parę majtek.

Jezus z Jaworzna.

Jego głosem zachwycali się geje, ciałem dziewczyny, rozmiarami dziwki, a Poletko kochał jego nadgarstki, nadgarstki boga, zbawiciela, wybawiciela od kaca i pustyni w ustach.
Były białe, mlecznobiałe, delikatne i wąskie.
A pod nimi płynęła krew.
Takiej czerwieni nigdy nie zobaczysz.
Poletko chciał zobaczyć, więc podszedł do Jezusa ze scyzorykiem i już wiedział co zrobi.

Bierzcie i pijcie…

Rozciął pajęczą skórę i zobaczył krew, najpiękniejszą krew. Przysunął się i zamoczył w niej usta, poczuł jej ciepło, wiedział, że już cała jest jego, że skoro przeciął, musi wypić, by piękno się nie zmarnowało.

Nie przeszkadzały mu wyschnięte pomruki odżywających ludzi, którzy otwierali oczy tylko po to, by zacisnąć szpony na ostatniej puszce piwa.
Świat przestał istnieć, roztopił się i została tylko ta krew, biały nadgarstek i dłoń gładząca go po plecach.
Czuł oddech Jezusa w tej krwi, czuł jego myśli, które obijały się o zęby Poletka i dzwoniły. Muzyka podniebienia. Ktoś go chwycił za włosy i to był Jezus, ten prawdziwy. Wyginali się w płynnej rozkoszy, zatopieni, utopieni w wspaniałościach, które świeciły pod skórą. Każdy oddech mógł być ostatni, każda myśl rozpływała się w kroplach krwi, w bieli nadgarstka, w smaku, który Poletko czuł całym sobą. I jeszcze trochę.
Wbił paznokcie w delikatną skórę dłoni Jezusa, ostatni raz przejechał koniuszkiem języka po cienkim rozcięciu na nadgarstku, a później przyciągnięty sznurem, który Jezus wyciągnął mu z żołądka, który zaplątał się wśród wczorajszego gówna w jelitach, Poletko przyssał się do jego ust. Coś wewnątrz niego krzyczało, by go połknął, by go pożarł i kochał.
By delektował się każdym skrawkiem jego ciała, każdym włosem i oddechem.

Poletko zdjął rzemyk z szyi, chwycił zawieszony na nim złoty klucz i razem z Jezusem wolno wyszedł z pokoju, przeskakując żywe trupy, wyschnięte i błagające o kroplę ruskiego.
A za oknem ktoś postawił tęczę.


W pokoju było głośno, muzyka obijała się o ściany, wirowała i skrzypiała. W końcu zbiła szybę w oknie, tak po prostu, i popędziła w dół, wprost na zielonego malucha sąsiada.
Nikt się nie przejął.

Na środku pokoju leżało pudełko pełne kształtów, a ludzie wokół przeskakiwali przez nie lun powoli, z czułością, zanurzali w jego wnętrzu ręce aż do łokcia. Później wąchali je i oblizywali, a na twarze wypływał im uśmiech podobny do grymasu i grymas podobny do nienawiści.

Kaśka założyła spodnie i podeszła do Poletka, uśmiechnęła się i już, już miała go pocałować, tak jak w te wakacje, te zimowe popołudnia i zapomniane godziny wspólnie spędzone w męskim kiblu. Jednak jej dłoń zacisnęła się w małą piąstkę, która zaraz znalazła się tuż przy oku Poletka.

– Samo się – usłyszał, a Jezus wczołgiwał się pod kanapę oblaną czymś ciemnym, by wyjąć spod niej swój klucz od zabezpieczenia roweru.
Wtedy Poletko drgnął, wtedy poczuł ucisk w klatce piersiowej i modlił się, by to był zawał, by Bóg pozwolił mu umrzeć.
Bo oto przed nim rozciągał swe ramiona chaos, w każdym kącie raczył pozostawić swoje rzygi lub szczyny.

Poletko czuł się jakby właśnie otworzył oczy, jakby kac z niego wyciekł i pozostawił obraz zgliszczy mieszkania, w którym do dzisiaj mieszkał. Bo gdy tylko starzy wrócą, Poletko był tego pewien, wyrzucą go za szmaty za okno.
Wzruszył ramionami i poszedł wybrać ostatniego szampana z szafki.

A rower Jezusowi ukradli.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez koukounaries dnia Pią 19:46, 27 Kwi 2007, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Emereth




Dołączył: 22 Kwi 2006
Posty: 637
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 2/7
Skąd: Czwa

PostWysłany: Śro 11:53, 25 Kwi 2007 Temat postu:

Brak mi słów.
Piszesz tak cudownie, że czytam całe na jednym wdechu.
Brak mi słów.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
koukounaries
Szkolony Moderator



Dołączył: 29 Mar 2006
Posty: 148
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/7

PostWysłany: Nie 18:01, 29 Kwi 2007 Temat postu:

dziękuję bardzo i kłaniam się nisko :}

jeżeli masz ochotę - [link widoczny dla zalogowanych]
zdecydowanie mnie tam więcej :}


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu Forum Radosna Twórczość Strona Główna -> Jednoczęściówki Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1


Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
phpBB (C) 2001, 2005 phpBB Group
Theme Retred created by JR9 for stylerbb.net & Programosy
Regulamin